... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
A wszystko dzięki temu, że od paru godzin jego i tak nieciekawa egzystencja na tym bożym świecie zmieniła się znacznie i to zdecydowanie na gorsze — tak zdecydowanie, że przy niejakim szczęściu za parę tygodni mógł oczekiwać kary dożywotniego więzienia. Za parę tygodni, gdyż wymiana depesz między Gubernatorem, Secret Service, Scotland Yardem i Prokuraturą nie mogła być załatwiona w krótszym czasie, a przy szczęściu, gdyż mogło się skończyć karą śmierci. I pomyśleć, że zawdzięcza to tylko i wyłącznie jednemu człowiekowi o nazwisku Bond, komandor James Bond, który pojawił się rankiem o dziesiątej trzydzieści w taksówce z Kingston... Dzień rozpoczął się normalnie — wstał na kacu, połknął parę panadoli (stan serca nie pozwolił mu na używanie aspiryny), ogolił się i na tarasie spożył śniadanie, po czym przez kilka godzin jego resztkami dokarmiał ptaki. Następnie spożył przepisaną porcję leków nasercowych i do około jedenastej zabijał czas lekturą „Daily Gleanera". Czas ten sam sobie wyznaczył jako początek pierwszego drinka, a parę miesięcy temu przesunął go na dziesiątą trzydzieści. Właśnie nalał sobie pierwszą tego dnia brandy zmieszaną z piwem, gdy usłyszał zajeżdżający przed dom samochód. Runa, jego kolorowa gosposia, pojawiła się w chwilę później w ogrodzie oznajmiając: — Jakiś pan do pana, sir. — Jak się nazywa? — Nie mówił. On powiedział, żebym panu powtórzyła, że przybywa z Urzędu Gubernatora. — Dobrze, wprowadź go do livingroomu i powiedz, że za chwilę będę. Nie licząc szortów nie miał na sobie nic, toteż pośpieszył do sypialni gdzie rozczesał rozwichrzone resztki owłosienia i założył szare spodnie i białą koszulę. Przez cały czas zastanawiał się, o co tu, do diabła, chodzi. Ledwie znalazł się w pokoju i zobaczył wysokiego męż- czyznę w granatowym tropikalnym ubraniu spoglądającego przez okno na morze, przeczuł złe nowiny. A gdy ten się odwrócił, przyglądając mu się poważnymi, szaroniebieskimi oczyma i nie odpowiadając na radosny uśmiech, wiedział, że są to oficjalne złe nowiny. Poczuł, jak coś zimnego wędruje mu po kręgosłupie — „Oni" jakimś cudem odkryli prawdę. — Witam — odezwał się uprzejmie. — Rozumiem, że przybywa pan od Gubernatora. Jak się miewa sir Kenneth? Jakoś automatycznie nie podali sobie rąk. — Nie spotkałem go. Przybyłem tu wczoraj i cały czas przebywałem w innych rejonach wyspy. Nazywam się Bond, James Bond i jestem z Ministerstwa Obrony. Major Smythe dobrze pamiętał stary eufemizm oznaczający Secret Service. — O, stara firma? — spytał z wymuszoną swobodą. Pytanie zostało zignorowane. — Czy jest tu gdzieś miejsce, w którym możemy spokojnie porozmawiać? — spytał Bond w zamian. — Wszędzie gdzie pan ma ochotę. Tutaj albo w ogrodzie. Napije się pan czegoś? Rum i piwo to lokalna trucizna. Ja wolę samo piwo — kłamstwo przeszło z bezbolesną wprawą starego pijaka. — Dziękuję. W takim razie możemy porozmawiać tutaj. Bond oparł się o mahoniową ramę, a sam gospodarz usiadł wygodnie w fotelu przerzucając nogę przez jego oparcie, przysuwając sobie podręczny ochładzacz i umieszczając w otworze szklankę z napojem. — W czym mogę panu pomóc? — spytał. — Coś niemiłego na Północnym Wybrzeżu? Z przyjemnością panu pomogę. Co . prawda moje dni w firmie to odległa przeszłość, ale co nieco pamiętam stare metody. — Mogę zapalić? — w dłoni mężczyzny pojawiła się stalowa papierośnica o pojemności pół setki papierosów i ta oznaka innego, ale też silnego nałogu rozluźniła nieco gospodarza. — Proszę bardzo — zrobił ruch ku leżącej opodal zapalniczce. — Dzięki, nie trzeba — James zdążył już zapalić. — Nie, to z czym przychodzę to nic lokalnego. Przybyłem tu, przysłano mnie, by prosić pana o przypomnienie sobie pracy w służbie pod koniec wojny..