... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

.. Świst strzały nie zwraca uwagi. Wezwano pokąsanych, żeby się zgłaszali na szczepienie przeciw wściekliźnie, przyszło coś ze trzysta osób, ale bez śladu zadrapania, po prostu lu- dzie bardzo lubią się leczyć, szczepią darmo, trzeba korzystać. - Nie odszukano pokąsanych? - zaniepokoił się Istvan. - Nie ma pan większych zmartwień? - wzruszył ramionami doktor. - Zachorują, wymrą i krąg zara- żonych sam się zlikwiduje. Ufajmy mądrości natury. - Mówi pan tak - oburzył się Dass - jakby chciał powiedzieć: zostawmy to bogom. Nie, Kapur lubił leczyć. Nawet obrzędowe zapytanie o zdrowie brzękało skrywaną nadzieją, że usłyszy ostrożne wyznanie, podpatrzy pierwsze objawy choroby. Był chirurgiem z zamiłowania, miał szczęśliwą rękę i nawet w tym przeklętym upale rany zamykały się łatwo, ropa przestawała sączyć. Uwielbiał zastrzyki, stosował najczęściej te, które otrzymywał z darmowych przesyłek zakładów far- maceutycznych wraz z reklamowym prospektem. Pacjentów dzielił na przewlekle chorych i nieule- czalnych. W czasie kuracji nie szczędził kosztownych zabiegów, zwłaszcza gdy specyfiki traciły już ważność i szybko należało je zużyć. Zresztą każda choroba pod jego tkliwą opieką mogła przybrać charakter przewlekłej, czarne perspektywy, jakie roztaczał pacjentom, podnosiły sukces późniejszego wyleczenia. Członkowie korpusu dyplomatycznego już go znali i nawet lubili, bo z góry zapewniał, że wszyst- kie choroby mieszkają w każdym ciele, chodzi jedynie o znalezienie form koegzystencji, w czym wy- datnie pomaga podwójna whisky z lodem, oczywiście pita po zachodzie słońca. Dozowanie whisky zalecał zgodnie z ilością lat przebytych w tropiku na głębokość pudełka zapałek. W pierwszym roku kładł je przy szklance na płask, w drugim podnosił na bok, w trzecim stawiał, po- tem można było dowolnie wypychać palcem środek, różnie ustalając poziom nalewanego alkoholu. "Bo jeżeli trzy lata w Indiach nie zrobiły z pana mego dożywotniego pacjenta, to i whisky z pewnością nie zaszkodzi" - żartobliwie pocieszał pracowników ambasad. - Muszę do pana się zgłosić, doktorze - zaczął Terey - osiem miesięcy temu szczepiłem ospę, a są liczne świeże wypadki. - Nie ma czym się przejmować, ospa u nas mieszka na stałe, ciągle ktoś choruje, tylko nie podają w gazetach, bo to czytelników nudzi. Jeśli się zdarzy duże ognisko, kilkuset zmarłych, i w pobliżu Delhi, wówczas biją na alarm. Wyjedzie ekipa, poszczepi, spali graty nieboszczyków, spryska kreozo- tem kąty i po krzyku. Niech pan do mnie zadzwoni, wezmę szczepionkę ze szpitalnej chłodni. Mężczyzna, który siedział na brzeżku fotela przygięty w stronę radży, prawie klęcząc w geście pe- nitenta, wstał nagle i odszedł z opuszczoną głową, jakby otrzymał rozgrzeszenie. Powoli zamyślone jego oczy zaczęły dostrzegać otoczenie, bo uśmiechnął się przepraszająco do Istvana. Odchylił połę marynarki, z wewnętrznej kieszeni, gdzie zwykle nosi się portfel, wystawał rząd metalowych futera- łów. - Może pan zapali? Zdrowsze od papierosów - zachęcał otworzywszy aluminiowy pocisk, wytrząs- nął na dłoń grube brunatne cygaro z pąsowozłotą banderolą. Odruchowo przesunął je pod ruchliwymi nozdrzami, delektując się aromatem. - Hawana, hawana - zachwalał - cały sekret doskonałości tych cygar to ręczna robota. Dziewczyny zwijają liście na obnażonym udzie. Ręka zwilżona śliną, udo spocone, ułatwia odmienną fermentację, która decyduje o smaku cygara... Tego nie da chemik i maszyna. Proszę, niech pan się nie krępuje, mam ich więcej - odchylił i drugą połę marynarki gestem człowieka, którego poddają rewizji. Cygara tkwiły jak patrony w galowym kozackim mundurze. - Dla mnie Amerykanie sprowadzą każdą ilość, dostaję wprost z ambasady, bez cła... Wyjął małą gilotynkę, obciął koniec. - Niech pan odczeka - trzymał uniesioną zapałkę - żeby siarką nie psuć smaku. Teraz już czerwony płomień, możemy palić - komenderował. - No, jak? Warto było? - dopominał się pochwały. Chwilę w skupieniu zaciągali się dymem, wreszcie Istvan podniósł cygaro bijące gęstą smugą aro- matu i musiał przyznać: - Doskonałe. - Proszę wziąć jeszcze parę, na później, zrobi mi pan przyjemność - podsuwał mu kieszeń, jednak Terey lękał się odruchów nagłej serdeczności. Instynktownie czuł, że za tym się kryją nieokreślone zo- bowiązania. - Czy pan jeździ czasem do Pakistanu? Myślę przede wszystkim o Karaczi. - Nie. Nie mam po co, tam też jest nasza ambasada. - Po namyśle dodał: - I nie bardzo mam za co. - A do Hongkongu? - Też nie. Nie mój zasięg urzędowania. Hindus zamyślony zdawał się rozważać, wodził końcem cygara po wąskich fioletowych wargach. - Ale czy mógłby pan mieć powody, żeby tam pojechać? Środki dałoby się znaleźć. O pieniądze naj- łatwiej. Gdyby trafiła się okazja, czy zechciałby pan o mnie pamiętać? Miałbym prośbę. - Patrzył na Is- tvana łagodnie jak nierozumne dziecko. - Dlaczego wy macie zawsze tyle oporów? Twardo was trzy- mają. Z Amerykanami łatwiej się porozumieć. - Ale o co panu chodzi? - dociekał Istvan. Tamten uśmiechnął się samymi wargami, grymasem po- błażliwości i lekkiego obrzydzenia. - Niech pan się nie boi, nie o wywiad. Zwyczajne interesy. Jestem, jak i radża Khaterpalia, człowie- kiem interesu. Ale skoro pan nie jedzie, to na razie nie ma o czym mówić - sapnął lekceważąco. - Niech pan sobie głowy nie łamie. To jest moja wizytówka, gdyby pan wyjeżdżał, proszę dać mi znać. Myślę, że pan tego nie pożałuje. Podał mu kremowy kartonik i nagle jakby straciwszy dla Istvana całe zainteresowanie przeszedł w kąt, gdzie na kanapie i skórzanych fotelach rozsiadły się bogate damy w różnobarwnych sari. A.M. Czandra - przeczytał radca