... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

– Jak to? A któż jak nie ty twierdził, że rozmawiał z nią, podczas gdy białymi dłońmi dla rozrywki uroczej przesiewała zboże w stodole? Któż o moich cierpieniach jej opowiadał i 122 rozkaz dla mnie otrzymał, bym się stawił przed jej najpromienniejszym obliczem, co też czynię posłusznie, a raczej chcę uczynić, gdy tylko zdołam? – Niby ja – przyznał Sanczo – ale teraz zdaje mi się, że to wszystko było jak gdyby we śnie. – Teraz we śnie i otępieniu przebywasz – surowo rzekł Don Kichot – i wzywam cię, Sanczo, zbudź się co rychlej. W tej chwili ukazał się parobek jakiś, który dwa muły prowadził, pług wlokące po ziemi. – Przyjacielu – zwrócił się doń Don Kichot – czy nie moglibyście nam wskazać pałacu najwspanialszej księżniczki, pani Dulcynei z Toboso? – Nie mógłbym – odparł parobek – bo jestem, wasza odświętność, nietutejszy i od paru dni zaledwie wynająłem się gospodarzowi do robót w polu. Ale nie słyszałem, żeby w Toboso mieszkała jakaś księżniczka. I popędził muły w stronę szarzejącego pola. Sanczo Pansa, coraz bardziej obawiając się, że wnet zdemaskowane zostanie jego kłamstwo, jakoby w samej rzeczy odwiedził, kiedy został do niej wysłany, Dulcyneę z Toboso, wysilał tymczasem cichcem całą swoją pomysłowość i wymyślił w końcu taki oto wykręt, na krótką metę: że najwłaściwiej będzie, jeśli Don Kichot poczeka w ukryciu, on zaś poszuka tymczasem zagubionego domu Dulcynei, dotrze przed jej oblicze i zapowie swojego pana. Dopiero gdy dama wyznaczy czas i miejsce spotkania, Sanczo zawiadomi go o tym i zaprowadzi już bez błądzenia. Rycerzowi propozycja giermka wydała się wcale rozsądna i zgodna z dobrymi obyczajami. Oddalili się więc jakieś dwie mile od wioski, tam Don Kichot zaszył się w gaju i czekał, a Sanczo znów zawrócił do miasta. Zostawmy Don Kichota samemu sobie i pójdźmy za Sanczem Pansą, ponieważ to od niego będą zależały tym razem dalsze wydarzenia opowieści tu powtórzonej. Opuściwszy swojego pana, mędrek nasz nie przestał się, oczywiście, głowić nad wybrnięciem bez szwanku z sytuacji dość niefortunnej; bo poprzednia propozycja zaledwie odwlokła sprawę; ale jak ją ostatecznie rozplątać? Czy obwieścić może Don Kichotowi, że pani jego serca wyjechała w daleką podróż albo wręcz pożegnała ten smętny padół? Nie, niedobra to myśl – nie wiadomo, czy, zrozpaczony, w szał nie wpadnie jeszcze większy niż dotąd i nie zrobi czegoś, co w najgorszy sposób na obydwu się skrupi; cóż więc czynić, zaiste? I tu Sancza Pansę olśnił nowy pomysł, który jeszcze nie tak dawno ani w głowie by mu nie postał; po tym jednak, jak niechcący terminował w szkole takich mistrzów, jak proboszcz i balwierz, przyjaciele Donkichotowi, dziwne byłoby, odwrotnie, gdyby nie zaraził się od nich tą szczególną pomysłowością, zmierzającą do podsuwania pragnącemu się łudzić coraz nowych złudzeń, fantaście – coraz bajeczniejszych fantazji, marzycielowi – coraz zuchwalej sfałszowanych obrazów jego marzenia. Niestety! Lubię Sancza Pansę, ale to, co zamierza zrobić, nie podoba mi się zupełnie; nie przekonam go zaś, aby tego nie robił, bo na własnej skórze zależy mu przecież najbardziej. Odjechawszy tyle tylko, żeby go Don Kichot nie widział, chytrusek zeskoczył z osła i rozłożył się pod drzewem na czas taki, by można było uwierzyć, że dojechał i powrócił z Toboso. Odpoczynek mu się nie dłużył, bo Sanczo Pansa nie należał do ludzi, którym kiedykolwiek dłuży się odpoczynek; a gdy czas przewidziany, jego zdaniem, upłynął, wstał, przeciągnął się i zerknął w stronę Toboso. Miał szczęście, na które zresztą liczył: ze strony, w którą spoglądał, jechały drogą trzy wieśniaczki na trzech oślicach. Spiesznie dosiadł swojego osła i kłusem popędził do Don Kichota. Rycerz wzdychał miłośnie w lasku, gdzie go był zostawił, ale nie walił głową o skały, może dlatego, że tu skał nie było, drzewa jednak były, a o drzewa także nie walił głową. – Jakie nowiny przynosisz? – zapytał niespokojnie Don Kichot. – Śpieszcie się, panie! – wykrzyknął w odpowiedzi Sanczo. – Nadjeżdża! Już nadjeżdża! Musicie wyjechać naprzeciw, by ją spotkać pośrodku drogi! 123 – Kogo spotkać? – zamierającym głosem zapytał Don Kichot. – Jak to kogo ? Naszą panią Dulcyneę z dwiema dworkami. Jadą tu do was, wszystkie trzy złociste i jedwabiste, perłowe i brylantowe, utrefione i wypachnione! A jakie mają rumaki! Jakie siodła! Jakie strzemiona! – A więc jedźmy prędzej, Sanczo – zawołał Don Kichot, spinając Rosynanta ostrogą. – W nagrodę za tę nowinę, oprócz wyspy i trzech osiołków, które masz już u mnie, dostaniesz trzy źrebięta z mojej stajni, naturalnie wówczas dopiero, gdy oźrebią się moje klacze. Kiedy wyjechali na drogę, trzy wieśniaczki na swoich oślicach były już bardzo blisko, a nikogo więcej na całej drodze nie było widać. Zakłopotany Don Kichot zapytał giermka, gdzie też pozostawił damy, których przyjazd mu zapowiedział. – Jak to gdzie ? Nie powiecie chyba, wasza uroczystość, że nie widzicie zbliżającej się w blasku pani Dulcynei z dwiema dworkami! – Widzę jedynie trzy wieśniaczki na trzech oślicach. – Boże! – przeraził się Sanczo