... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
I gdzieś na odległym poziomie ziemi zatrzymała się, drobna i prawie bezdźwięczna, choć widać było, jak wciąż atakuje. Mogłem sobie wyobrazić ryk, jaki wywoływała w skroniach dowódczym. To nie był koniec. Zdecydowanie nie. Posuwaliśmy się labiryntem porzuconych ulic miasta. W miarę jak zbliżaliśmy się do przyczółka, wyrafinowane zmysły mojej nowej powłoki wyłowiły pomimo mrozu delikatny zapach morza. Mieszanina soli i różnych śladów organicznych, wszechobecna nuta pięknorostów i ostry, plastikowy smród chemikaliów rozlanych po powierzchni estuarium. Pierwszy raz uświadomiłem sobie, jak bardzo ograniczony był układ olfaktoryczny syntetyka - te wrażenia nie dotarły do mnie w trakcie podróży z Tekitomury. Kiedy się zbliżyliśmy, ożyły systemy obronne przyczółka. Pajęcze bloki niechętnie rozeszły się na bok, z drogi odpełzł żywodrut. Kiedy między nimi przejeżdżaliśmy, Sylvie spuściła ramiona i głowę i zadygotała. Nawet jej włosy zdawały się ciaśniej przywierać do głowy. Przedawkowanie, zaopiniował medyk załogi Oishiego, wpatrując się w swój zestaw obrazowania, podczas gdy Sylvie leżała niecierpliwie pod skanerem. Jeszcze nie puściły hamulce. Radziłbym kilka miesięcy spokojnego życia w jakimś cieplejszym i bardziej cywilizowanym miejscu. Może w Millsport. Zgłoś się do kliniki sprzętowej, niech ci zrobią pełny przegląd. Zagotowała się z wściekłości. Kilka miesięcy! W pieprzonym Millsport? Lekarz obojętnie wzruszył ramionami. Albo znów cię wykasują. Musisz przynajmniej wrócić do Tekitomury i dać się sprawdzić pod kątem wirusów. W tym stanie nie wolno ci tu zostać i grać dalej. Reszta Ślizgaczy się zgodziła. Niezależnie od tego, że Sylvie odzyskała świadomość, wracaliśmy. Spalić trochę tych odłożonych kredytów, uśmiechnęła się Jadwiga. Imprezy do rana. Tekitomuro, nadciągamy. Brama przyczółka uniosła się dla nas i weszliśmy do wnętrza. W porównaniu z ostatnim razem, okolica zdawała się prawie opuszczona. Między plastobańkami kręciło się niewiele osób, dźwigając sprzęt. Było za zimno, by wychodzić z innych powodów. Przy centralnym maszcie miotało się dziko parę latawców nadzorczych, wykręcanych przez wiatr i śnieg. Wyglądało na to, że pozostałe ściągnięto przed nadchodzącą burzą. Nad dachami baniek widać było pokryty śniegiem transportowiec, ale obsługujące go żurawie zwisały nieruchomo. Cały obóz sprawiał wrażenie opustoszałego. - Lepiej od razu idźcie porozmawiać z Kurumayą- zasugerował Oishii, zsiadając z własnego, mocno poobijanego żuka, gdy tylko zamknęła się za nami brama. Przyjrzał się swojej i naszej załodze. - Poszukajmy jakichś pryczy. Pewnie nie będzie to łatwe. Nie przypuszczam, żeby nowo przybyli chcieli wyruszyć, zanim poprawi się pogoda. Sylvie? Dziewczyna ciaśniej otuliła się kurtką. Twarz miała wymizerowaną. Nie chciała rozmawiać z Kurumayą. - Ja pójdę, skiper - zgłosił się Lazło. Niezgrabnie oparł się o mnie zdrową ręką i zeskoczył z żuka, na którym jechaliśmy. Pod jego stopami zazgrzytał zamarznięty śnieg. - Reszta niech idzie na kawę. - Świetnie - rzuciła Jadwiga. - I nie pozwól staremu Shigowi sobą pomiatać, Las. Nie podoba mu się nasza historia, niech idzie się pieprzyć. - Jasne, powiem mu to. - Lazło wywrócił oczami. - Hej, Micky, chcesz iść ze mną i udzielić mi moralnego wsparcia? Zamrugałem. - Och, jasne. Ki, Jad? Czy któraś z was mogłaby przejąć żuka? Kiyoka zsunęła się z siodełka pasażerskiego i zbliżyła się do mojego żuka. Lazło podszedł do Oishiego i obejrzał się na mnie. Kiwnął głową w stronę środka obozu. - No to chodźmy. Miejmy to już za sobą. * * * Jak można się było spodziewać, Kurumayą nie był uszczęśliwiony widokiem członków załogi Sylvie. Kazał nam czekać w słabo ogrzewanym zewnętrznym pomieszczeniu plastobańki dowodzenia, podczas gdy przyjmował raport Oishiego i przydzielał kwatery. Wzdłuż ścianki działowej ustawiono rząd tanich, plastikowych krzesełek, a umieszczony w rogu ekran wyświetlał światowe wiadomości z dźwiękiem ustawionym na poziom tła