... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

I dodał jeszcze, że do metalowej wycieraczki pod furtką jest przywiązany kawałek drutu. — Ciekawe — mruknął Hodge. — A był? — Musiał być, bo Wiltowa strasznie się zacukała, zwłaszcza kiedy Gamer oświadczył, że pokaże go policji jako dowód. — Trzymają w domu butelkę narkotyków — powiedział Hodge. — Nic dziwnego, że zabezpieczyli tylne wejście. — W jego umyśle powstała nowa teoria. — Mówię ci, tym razem coś mamy. 111 Nawet nadinspektor, który podzielał opinię Flinta, że Hodge stanowi większe zagrożenie dla społeczeństwa niż połowa aresztowanych przezeń drobnych przestępców, i chętnie przesunąłby drania do drogówki, musiał przyznać, że ten jeden raz inspektor wydaje się być na właściwym tropie. — Ten cały Wilt musi mieć coś na sumieniu — wymamrotał, studiując raport o niezwykłych poczynaniach Wilta w czasie przerwy na lunch. W rzeczywistości Wilt rozglądał się za zbirami McCulluma i kiedy wyszedł z college'u, żeby zabrać swojego escorta spod „Dmuchacza Szkła", niemal natychmiast zauważył dwóch śledczych w nie oznakowanym samochodzie i zaczął stosować uniki, które podpatrzył w starych telewizyjnych kryminałach. W drodze do pubu skręcał raz po raz w boczne ulice i znikał w zaułkach, kupił w zatłoczonych sklepach kilka do niczego mu niepotrzebnych artykułów, a nawet wpadł do Bootsa przednim wejściem i wypadł tylnym. — Wrócił na parking college'u o 14.15 — przeczytał nadinspektor. — Gdzie był? — Niestety, zgubiliśmy go — odparł Hodge. — Ten facet jest ekspertem. Wiemy tylko tyle, że nadjechał bardzo szybko i dosłownie pobiegł do budynku. Zachowanie Wilta po opuszczeniu przezeń college'u wieczorem również nie mogło wzbudzić wiary w jego niewinność. Człowiek, który wychodzi frontową bramą w ciemnych okularach, płaszczu z postawionym kołnierzem i peruce (Wilt pożyczył ją z Sekcji Teatralnej) i siedzi pół godziny na ławce na skwerze, obserwując ruch uliczny, a potem wraca chyłkiem na parking college'u, zdecydowanie podpadał pod kategorię wysoce podejrzanych. — Myśli pan, że na kogoś czekał? — zapytał nadinspektor. — Raczej próbował kogoś ostrzec — odrzekł Hodge. — Mają pewnie umówione sygnały. Jego wspólnik przejeżdża obok samochodem, widzi go na ławce i wszystko już wie. — Tak, to możliwe — przyznał nadinspektor, któremu nie 112 przychodziło do głowy żadne inne sensowne wyjaśnienie. — Więc możemy się spodziewać szybkiego aresztowania. Zawiadomię naczelnika. — Proszę mu tylko powiedzieć, że jesteśmy na tropie — zastrzegł Hodge. — Jeśli mam rację, jest to przestępczy syndykat o wysokim stopniu organizacji. Nie chcę się spieszyć z aresztowaniem, kiedy ten człowiek może nas doprowadzić do głównego źródła. — Zgoda — odparł ponuro nadinspektor. Miał nadzieję, że nieudolność Hodge'a dostarczy mu pretekstu do wezwania posiłków z centrali. Tymczasem zanosiło się na to, że cholernik odniesie spektakularny sukces. A potem na pewno wystąpi o awans i dostanie go. Oby gdzie indziej. Jeśli nie, nadinspektor sam poprosi o przeniesienie. Zresztą zawsze istniała szansa, że Hodge coś namiesza. W college'u Hodge namieszał. Obecność tajniaków udających studentów lub, z jeszcze mniejszym powodzeniem, kandydatów na nauczycieli, działała destrukcyjnie na morale personelu. — Mam tego dość — powiedział dyrektorowi doktor Cox, szef Sekcji Nauk Ścisłych. — Jest dostatecznie ciężko próbować czegoś nauczyć tych głąbów, którzy się nam trafiają, nawet kiedy nie siedzi mi na zajęciach facet nie odróżniający palnika Bunsena od miotacza ognia. Omal nie spalił laboratorium na trzecim piętrze. A co do jego kwalifikacji nauczycielskich... — Nie musi nic mówić. W końcu są tu tylko po to, żeby obserwować. — W teorii — odparł doktor Cox. — W praktyce cholernik ciągnie moich studentów w ciemne kąty i pyta, czy mogą mu załatwić formalinę. Można by pomyśleć, że prowadzę prosekto- rium. Dyrektor wyjaśnił mu ten termin. — Boże Święty, nic dziwnego, że chciał zostać wczoraj po zajęciach i sprawdzić, jakie mamy chemikalia. Tak samo było w Sekcji Botaniki. 113 — Skąd mogłam wiedzieć, że to policjantka? — skarżyła się panna Ryficld. — Zresztą nie miałam pojęcia, że studenci hodują w szklarniach marihuanę jako roślinę doniczkową. Nie można mnie za to winić. Jedynie doktor Board patrzył na sytuację filozoficznie. Ponieważ żaden z policjantów nie mówił po francusku, jego sekcja uniknęła inwazji. — W końcu mamy rok 1984 — oświadczył na zebraniu zwołanym naprędce w pokoju nauczycielskim — i na ile mogę to ocenić, dyscyplina ogromnie się poprawiła. — Nie w mojej sekcji — odparł pan Spirey z Budownictwa. — Tynkarze i murarze pobili się pięć razy, a pan Gilders jest w szpitalu z ranami od łańcucha rowerowego. — Od łańcucha rowerowego? — Ktoś nazwał tego młodego zbira z policji pieprzonym psem i pan Gilders próbował interweniować. — Rozumiem, że praktykanci zostali aresztowani za posiadanie niebezpiecznej broni? — zapytał doktor Mayfield. Kierownik Budownictwa potrząsnął głową. — To policjant miał łańcuch. Ale nieźle mu potem dosunęli — dodał z niejaką satysfakcją. Najbardziej energicznie prowadzono śledztwo wśród starszych sekretarek. — Jeżeli potrwa to dłużej, wyniki egzaminów będą opłakane — stwierdziła panna Diii. — Nie macie państwo pojęcia, jak fatalnie to wywoływanie dziewcząt z zajęć na przesłuchania wpływa na ich maszynopisanie. Można by pomyśleć, że college jest siedliskiem występku. — Dobrze by było — odparł doktor Board. — Ale prasa jak zwykle wszystko pokręciła. Chociaż trzecia strona jest niezła. I wyjął egzemplarz „The Sun" z rozebranym zdjęciem panny Lynchknowle zrobionym poprzedniego lata na Barbadosie. Podpis głosił ŚMIERĆ NARKOTYKOWEJ DZIEDZICZKI W COLLEGE'U. — Tak, gazety wypisują skandaliczne rzeczy — powiedział dyrektor członkom Rady Szkolnej. Spotkał się z nimi, aby po- 114 mówić o bliskiej wizytacji inspektorów Jej Królewskiej Mości, ale pierwsze miejsce w porządku obrad zajął nowy kryzys. — Chciałbym jednak podkreślić, że jest to pojedynczy incydent i... — Nie jest — przerwał mu radny Blighte-Smythe