... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Teraz, za każdym razem kiedy usłyszę ten kawałek, od razu myślę o tamtym dniu. Fuga Bacha dla Okien Zimowych w tonacji a-moll. Siedziałem i czekałem na samochody. Przejechał Ford, rocznik 1956, z rejestracją spoza stanu - prawdopodobnie jechali postrzelać sobie do przepiórek i bażantów. Drozd usiadł pod wiązem, tym samym, który nocą rzucał cienie na ściany mojej sypialni, i dziobał wśród opadłych liści w poszukiwaniu robaków. Mama nadal grała - prawą ręką podając melodię, lewą kontrapunktując. Potrafiła przepięknie zagrać boogie-woogie, kiedy naszła ją ochota, ale to nie zdarzało się często. Nie przepadała za taką muzyką, to pewnie dlatego. Nawet boogie, kiedy je grała, brzmiało jakby napisał je Bach. Ni z tego ni z owego przyszło mi do głowy, jak wspaniale byłoby porozbijać wszystkie te zimowe okna. Stłuc je jedno po drugim; najpierw górne szyby, później dolne. Możecie sobie myśleć, że to był akt zemsty, świadomy lub nie, sposób, żeby odegrać się na moim idealnie porządnym, zawsze-przygotowanym-na-wszystko starym. Ale prawda jest taka, że nie pamiętam, abym w ogóle myślał o ojcu w tej konkretnej sytuacji. Dzień był ładny i przyjemny. Ja miałem cztery lata. Śliczny październikowy dzionek, w sam raz na tłuczenie okien. Wstałem, poszedłem na miękkie pobocze drogi i zacząłem zbierać kamienie. Miałem na sobie krótkie spodenki, a w kieszeniach upchałem tyle kamieni, że musiałem wyglądać, jakbym nosił w nich strusie jaja. Kolejny samochód przejechał, pomachałem w jego stronę. Kierowca odmachał mi. Kobieta obok niego trzymała na rękach dziecko. Wróciłem, idąc przez trawnik, wyjąłem kamień z kieszeni i cisnąłem nim w zimowe okno, ustawione obok okna od salonu. Włożyłem całą siłę w ten rzut. Nie trafiłem. Wyjąłem kolejny kamień i tym razem przycelowałem starannie w górę okna. Chłód przeleciał przez moje myśli, niepokojąc mnie na małą chwileczkę. Nie mogłem chybić. I nie chybiłem. Przeszedłem naokoło domu tłukąc szyby. Najpierw okno od salonu, później od pokoju muzycznego. Było oparte o ceglaną ścianę domu i kiedy je rozbiłem, popatrzyłem na mamę, grającą na pianinie. Ubrana była w przejrzystą, błękitną halkę, więc kiedy ujrzała mnie, zaglądającego do pokoju, podskoczyła lekko i uderzyła w niewłaściwy klawisz, po czym posłała mi szeroki, słodki uśmiech i powróciła do grania. Widzicie jak to było. Nawet nie usłyszała, jak rozbijałem okno. Zabawne, w pewnym sensie - nie miałem poczucia, że robię coś złego, czułem jedynie że to co robię sprawia mi przyjemność. Selektywna percepcja małego dziecka to dziwna rzecz; jeżeli okna byłyby już zamocowane, nigdy nie przyszłoby mi na myśl, żeby je stłuc. Przypatrywałem się właśnie ostatniemu oknu, należącemu do pokoju zabaw, kiedy nagle czyjaś dłoń opadła mi na ramię i obróciła mnie. To był mój tata. Był wściekły. Nigdy jeszcze nie widziałem go tak rozwścieczonego. Oczy miał wielkie i przygryzał język, jak gdyby dostał jakiegoś szału. Przeraził mnie tak, że zacząłem płakać. To było tak, jakby twoja mama zeszła na śniadanie mając na twarzy halloweenową maskę. - Ty gówniarzu! Podniósł mnie obiema rękami, prawą trzymając za kostki u nóg, a lewą przyciskając mi ramię do piersi i rzucił mnie na ziemię. Mocno - myślę, że tak mocno, jak tylko mógł rzucić. Leżałem na trawie, kompletnie bez tchu i gapiłem się, jak konsternacja i świadomość tego, co zrobił wypełzają na twarz ojca, rozpuszczając jego gniew. Nie byłem zdolny zapłakać, ani odezwać się, ani nawet poruszyć przeponą. W piersiach i w kroczu czułem paraliżujący ból. - Nie chciałem tego zrobić. - odezwał się, klękając nade mną. - Wszystko w porządku? Jesteś cały, Chuck? - nazywał mnie Chuck, kiedy graliśmy w piłkę na podwórku za domem. Moje płuca pracowały spazmatycznie, w gwałtownych próbach zaczerpnięcia powietrza. Otworzyłem usta i wydałem z siebie wielki wrzask. Ten dźwięk przestraszył mnie, toteż następny krzyk był jeszcze głośniejszy. Łzy rozszczepiły wszystko jak pryzmat. Dźwięk pianina urwał się. - Nie powinieneś rozbijać tych okien. - powiedział. Zmieszanie zastąpił gniew. - A teraz zamknij się. Bądź mężczyzną, na litość boską. Gwałtownym szarpnięciem postawił mnie na nogi, akurat w chwili, kiedy mama wypadła zza rogu domu, nadal ubrana tylko w halkę. - Potłukł wszystkie zimowe okna. - oznajmił mój ojciec. - Idź, załóż coś na siebie. - O co tu chodzi? - krzyknęła mama. - Och, Charlie, skaleczyłeś się? Gdzie? Pokaż mi, gdzie? - Nie pokaleczył się. - powiedział z obrzydzeniem tata - Boi się po prostu, że dostanie porządne lanie. I cholernie słusznie się boi. Pobiegłem do mamy i wtuliłem twarz w jej brzuch, czując gładki, pokrzepiający dotyk jedwabnej halki i wdychając jej słodki zapach. Cała moja głowa wydawała się opuchnięta i miękka jak rzepa. Mój głos zamienił się w drżący ośli ryk. Mocno zacisnąłem powieki. - Co ty opowiadasz, jakie lanie? Jest cały siny! Jeżeli zrobiłeś mu krzywdę, Carl... - Zaczął płakać, jak tylko mnie zobaczył, o Chryste! Głosy dobiegały gdzieś z wysoka, jak zwielokrotnione echo z górskich szczytów. - Jedzie jakiś samochód. - zauważył ojciec. - Wejdź do domu, Rita. - Chodź, kochanie. - powiedziała moja mama. - Uśmiechnij się do mamusi. Ładny, duży uśmiech. Odsunęła mnie od swojego żołądka i otarła mi łzy z oczu. Czy wasza matka kiedykolwiek ocierała wam łzy? Co do tego ci durni poeci się nie mylą - to jedno z najwspanialszych doświadczeń w życiu, na równi z pierwszym wygranym meczem i pierwszym mokrym snem. - No już, już, słoneczko. Tatuś nie miał zamiaru złościć się na ciebie. - To był Sam Castinguay i jego żona. - oznajmił ojciec. - Dałaś tym plotkarzom niezły temat do gadania. Mam nadzieję... - Chodź, Charlie. - przerwała mama, biorąc mnie za rękę. - Napijemy się czekolady. W moim pokoju do szycia. - Akurat! - rzucił krótko ojciec