... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

, tu i ówdzie przechadzali się lub stali jakby na straży ludzie uzbrojeni w pałasze, halabardy lub muszkiety. Zatrzymywano na ulicach spokojnych przechodniów zmuszając ich, aby krzyczeli: “Niech żyje Broussel! Precz z Mazarinim!” Podobne sceny odbywały się pod samymi prawie bramami Palais-Royal. Oprócz tego, po wszystkich ulicach snuły się jakby w procesji gromady żebraków w łachmanach, z chorągwiami, na których były napisy: “Patrzcie na naszą nędzę!” Wszędzie, gdzie przechodzili, rozlegały się okrzyki, a że takich gromad było dużo — krzyczano przeto w całym Paryżu. Anna Austriacka i Mazarini zdziwili się niezmiernie, kiedy im doniesiono, co się dzieje, i nie chcieli temu wierzyć. Dopiero wyjrzawszy przez okno, przekonali się o rzeczywistości. Mazarini wzruszył ramionami, jakby pogardzał tym całym tłumem niezadowolonych, ale zbladł widocznie i drżąc pobiegł do swego gabinetu, pozamykał złoto w szkatułkach i najpiękniejsze pierścienie włożył na palce. Królowa zaś, prędka w gniewie, zawołać kazała marszałka de la Meilleraye i poleciła mu, aby wziąwszy z sobą dostateczną liczbę żołnierzy, poszedł zobaczyć, co to wszystko znaczy. Marszałek, który podzielał najzupełniej pogardę, jaką ów czesna szlachta czuła dla mieszczan, wziął z sobą stu pięćdziesięciu żołnierzy, ale przy moście Luwru znalazł Rocheforta z oddziałem ochotników lekkiej jazdy pożyczonych mu przez kawalera d'Humi?res, przy Pont-Neuf spotkał młodego Louvieres z kilku tysiącami zbrojnych mieszczan, którzy mu groźnie wzbronili przejścia. Marszałek cofnął się ku cmentarzowi des Innocents. Tu przeciął mu drogę Planchet z kilkuset halabardzistami, przy czym poległo kilku żołnierzy marszałka, który postanowił zwrócić się w ulicę St. Honoré. Tę znalazł zawaloną wozami i innymi przeszkodami, a obok nie tylko zbrojnych, mężczyzn, ale obdarte kobiety i dzieci. Dowodził tu żebrak z parafii St. Eustache. Marszałek sądził, że tu najłatwiej będzie mógł się przedrzeć. Kazał dwudziestu ludziom zsiąść z koni i usunąć nagromadzone przeszkody, ale ogień ręcznej broni przyjął nacierających, a na odgłos ten ukazał się z jednej strony Planchet z halabardami, z drugiej Louvieres z dobrze uzbrojonym oddziałem. Wzięty w trzy ognie marszałek, człowiek odważny, postanowił raczej umrzeć niż ustąpić sile, którą pogardzał. Dał więc znak do walki. Wyćwiczeni żołnierze zadawali razy pewną ręką i strzelali celnie, ale liczba wzięła górę: mnóstwo straży marszałka poległo wokół niego i on sam już polecił Bogu swoją duszę. Nagle tłum rozstąpił się od strony ulicy l'Arbre-Sec, wołając: “Niech żyje koadiutor!” — i Gondy w ubiorze duchownym ukazał się, przechodząc spokojnie pośród walczących i błogosławiąc na wszystkie strony z największą powagą. Wszyscy padli na kolana. Marszałek poznał koadiutora i pobiegł ku niemu. — Na imię Boga! — zawołał — wydostań mię stąd, panie koadiutorze, bo wolałbym zginąć na polu bitwy. Pośród tłumu grzmiało razem tyle wrzasków, że nie byłoby słychać huku armat. Koadiutor podniósł rękę nakazując milczenie i wszystko ucichło. — Moje dzieci — rzekł pan de Gondy — o ile zrozumieliście zamiary pana marszałka de la Meilleraye, który jest wam bar dzo przychylny, obowiązuje się on powróciwszy do Luwru prosić królową o uwolnienie naszego kochanego radcy Broussela. Wszakże przyrzekasz to, panie marszałku — dodał de Gondy obracając się do pana de la Meilleraye. — Naturalnie, przyrzekam — odrzekł marszałek — nie spodziewałem się, że tu o tak małą rzecz chodzi. — Pan marszałek daje na to swoje szlacheckie słowo — rzekł znowu koadiutor. Marszałek podniósł rękę na znak potwierdzający; — Niech żyje koadiutor! — zawołały tłumy. Kilka głosów dodało nawet: “Niech żyje marszałek!”, ale potem wszyscy jednogłośnie krzyknęli: “Precz z Mazarinim!” Otworzono drogę na ulicę św. Honoriusza, jako najbliżej prowadzącą do pałacu królewskiego, i marszałek odszedł spokojnie z pozostałymi swymi żołnierzami. Przez ten czas, jak mówiliśmy, Mazarini przebywał w swoim gabinecie, zamykając szkatułki i ukrywając swoje kosztowności. Kazał on poszukać d'Artagnana, ale nie spodziewał się, żeby go znaleziono, bo d'Artagnan nie był tego dnia na służbie. Tymczasem porucznik ukazał się na progu gabinetu kardynała w towarzystwie swego nieodłącznego towarzysza, Portosa. — Ach, przybywajcie, panowie, przybywajcie! — zawołał ucieszony Mazarini. — Powiedzcież mi, co to się tam dzieje na mieście? — Źle się dzieje — odrzekł d'Artagnan — oto przed chwilą, kiedyśmy tu szli do waszej eminencji, pomimo mego munduru zatrzymano nas i chciano przymusić, żebyśmy krzyczeli: “Niech żyje Broussel!" i jeszcze coś więcej, czego nie warto powtarzać. — Powiedz pan, powiedz — rzekł Mazarini. — Chcieli, żebyśmy krzyczeli: “Precz z Mazarinim”. Mazarini uśmiechnął się, ale zbladł. — I panowie wołaliście? — zapytał. — Do pioruna, wcale nie! — odrzekł d'Artagnan.—  Ja nie byłem przy głosie, a pan du Vallon ma katar i także nie mógł krzyczeć. Wtedy... — Cóż wtedy? — zapytał Mazarini. — Chciej, wasza eminencjo, spojrzeć na nasze szaty i kapelusze. I d'Artagnan pokazał płaszcz przeszyty czterema kulami, a kapelusz dwiema, ubranie zaś Portosa było rozdarte halabardą, a pióra od kapelusza odcięte kulą karabinową. — Diavolo! — krzyknął Mazarini patrząc na dwóch przyjaciół z naiwnym uwielbieniem — ja wolałbym krzyczeć, co by tylko chcieli. W tej chwili dała się słyszeć bardzo blisko głośna wrzawa. Mazarini otarł czoło spoglądając wokół siebie. Wielką miał ochotę spojrzeć w okno, ale nie śmiał zbliżyć się. D'Artagnan podszedł do okna z największym spokojem. — Ho! ho! to coś ważnego — rzekł wyjrzawszy —  marszałek de la Meilleraye wraca bez kapelusza, porucznik Fonfrailles ma rękę na temblaku, kilku żołnierzy rannych. Co to jest! placówki biorą na cel, gotowe wystrzelić. — Dostały one rozkaz strzelania do tłumów, które by się zbliżyły do Palais-Royal. — Jeżeli dadzą ognia, wszystko stracone! — zawołał d'Artagnan i wychylając się z okna, krzyknął z całej siły: — nie strzelajcie! do tysiąca piorunów! Ale głos jego nie mógł być usłyszany. Kilka strzałów z muszkietu padło ze strony pałacu. Odpowiedziano na to gwałtownym ogniem z przeciwnej strony; mnóstwo kul obiło się o fasadę pałacu, jedna z nich' przeleciała nad ramieniem d'Artagnana i stłukła zwierciadło, w którym Portos przeglądał się z zadowoleniem. — O, mój Boże! — krzyknął Mazarini — prawdziwe weneckie zwierciadło. — Niech wasza eminencja nie płacze, to jeszcze fraszka — rzekł d'Artagnan zamykając spokojnie okno — bo zdaje się, że za godzinę nie zostanie w całym pałacu ani jedno całe zwierciadło — ani weneckie, ani paryskie. — Ale cóż zrobić, jak temu zaradzić? — zapytał Mazarini cały drżący.. — Ech, do pioruna! oddać im Broussela, kiedy go tak pragną