... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Dziesięcioletni Petey, chudzielec naładowany energią, pobiegł dalej, jego blond czupryna lśniła jak flaga w resztkach dziennego światła. Poligon tworzył prostokąt, ograniczony od południa drogami, od północy szynami kolejowymi. Szli w kierunku zachodnim - oddalając się od budynków, przy których zaparkowali samochód - w kierunku Pierwszego Rejonu Prób Silnikowych. Całe ogromne zagłębienie poligonu było otoczone dwoma wielkimi wypiętrzeniami terenu - Colorado Plateau i Wasatch Rangę po stronie wschodniej i grzbietem Sierra Nevada po zachodniej. Obszar zagarnięty przez ludzi - stanowiska prób, odcinki szyn i parę krytych papą, rozlatujących się domków - miał w tym pustynnym otoczeniu miniaturowe rozmiary. Echa zwielokrotniały wszelkie odgłosy, pozbawiając je sensu i znaczenia. Dotarli do rejonu. Samo testowane urządzenie miało zgeometryzowa-ny kształt trzydziestostopowej wysokości, było jednocześnie tajemnicze i prostackie. York rozpoznała szczupły cylinder przytulony do ażurowej, stalowej konstrukcji wieży. Cylinder rakiety był porysowany, poplamiony, niepomalowany. Całość stała na platformie kolejowej, przyczepionej do prostej lokomotywy. Biegły od niej grube węże; w oddali połyskiwały kuliste zbiorniki ultrazimne, zapewne z płynnym wodorem. Petey Priest przyciskał twarz do ogrodzenia poligonu; drut kolczasty odcisnął się na twarzy oczarowanego chłopca, pochłaniającego wzrokiem rakietę. York przypatrywała się rozmawiającym Conligowi i Priestowi. Mike Conlig pochodził z Teksasu. Liczył sobie dwadzieścia siedem lat i brakowało mu cala, żeby dorównać wzrostem York. Był mocno zbudowany, miał dłonie inżyniera, z oparzeniami i zadrapaniami; związane w kucyk gęste, kruczoczarne włosy zdradzały irlandzkich przodków. Od niedawna dorobił się brzuszka, rozpychającego podkoszulek. York poznała Mike’a przed pół rokiem, na przyjęciu w Ricketts House, należącym do politechniki kalifornijskiej, pół godziny jazdy od jej uniwerku. York udała się tam z przekory; politechnika nie przyjmowała kobiet na studia. Natalie podobała się inteligencja Mike’a, poglądy wyzbyte męskiego szowinizmu i... muskularne ciało. Wystarczyło kilka godzin, żeby wylądowali w łóżku. „Ben Priest to przeciwieństwo Mike’a” - pomyślała, patrząc na dwóch mężczyzn. Priest był trzydziestej ednolatkiem; wysokim, żylastym, uśmiechniętym od ucha do ucha. Lotnik marynarki wojennej z kilkunastoletnim stażem, dwa lata oblatywania samolotów w Patuxent River w stanie Maryland. Od 1965 roku astronauta, chociaż NASA nie wysłała go dotąd w kosmos. York wiedziała, że Mike i Ben zaprzyjaźnili się blisko, od kiedy Ben dołączył do przedsięwzięcia, reprezentując korpus astronautów. Nie wątpiła, że Mike znalazł tu sobie kolegów - faceci z Programu NERVA mieszkali w domkach z prefabrykatów, za dnia zdobywali nowe terytoria wiedzy technicznej, a wieczorem obalali razem kilka sześciopaków. To dało się zauważyć u Mike’a. No i nie tylko to... Wszędzie zapłonęły światła bezpieczeństwa. Kanciasty zdeformowany przodek prawdziwej rakiety kosmicznej zamienił się w rzeźbę pełną cieni i błysków. A cały teren nabrał zgoła nieziemskiego wyglądu, jakby podporządkowując się ambicjom pracujących tu ludzi. Podczas gdy Mike Conlig omawiał z Priestem wydarzenia dnia, starał się nie tracić z oczu Natalie. Rozglądała się po otoczeniu. Była trochę zbyt wysoka, zbyt szczupła, zbyt egzaltowana; kruczoczarne włosy wiązała w koński ogon. W tej chwili jej brwi Cyganki, których tak bardzo nie cierpiała, były zmarszczone ze skupieniem. Conlig cenił sobie jej wizytę. Tak żeby nie skłamać, to łamali z Priestem regulaminy NASA i AEC, Komisji Energii Atomowej, przywożąc Natalie, żeby obejrzała z bliska ich pracę, a już na pewno nie powinni wlec tu dzieciaka, Pe-teya. Ale tak daleko od szefostwa rządzono się zdrowym rozsądkiem, nie regulaminami. „Wszyscy tu jesteśmy dobre, porządne chłopy, jedna rodzina” - pomyślał. Zresztą palił się do pokazania jej tego miejsca, tego, jak pracował, tego, co robił ze swoim życiem. Mając na względzie taki ceł, warto było złamać parę punktów regulaminu. Chciał, żeby Natalie zobaczyła Równinę Szakali jego oczami. Zwykle była bardzo podejrzliwa i niechętnie nastawiona do wielkich rządowych przedsięwzięć naukowych w tym stylu. Ale Conlig patrzył na świat inaczej. Ten marny poligon był w jego oczach bramą do przyszłości. Stąd biegła droga do innych planet, do kolonii na Księżycu. Może nawet na Marsie. Ben Priest starał się opisać Natalie testowane urządzenia. Chciał, żeby dokładniej przyjrzała się cylindrowi wewnątrz ażurowego rusztowania, żeby zrozumiała, do czego służy. U góry elegancka dysza, skierowana w niebo... - Och - westchnęła. - Ta rura to rakieta! Ma dyszę u góry. To rakieta na wyrzutni. Rany. Jak na Przylądku Kennedy’ego. Ben Priest roześmiał się. — Z tym wyjątkiem, że stoi do góry nogami. — Któregoś dnia zobaczymy ją na Kennedym - powiedział Conlig, łapiąc się przy tym, że mówi, jakby się z czegoś usprawiedliwiał. - Już niedługo. W każdym razie jakiegoś potomka tej rakiety