... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
– Nie według norm bajańskich. Według rzymskich pewnie można by go uznać za jednego z tych, którym senat wiecznie grozi wprowadzeniem jakiegoś rygorystycznego prawa majątkowego. Powiedzmy, że wydawał pieniądze z rozkoszą. – Pieniądze Krassusa? Orata zmarszczył brwi. – Ściśle mówiąc, tak. A jednak... Stanąłem obok niego, opierając się o kamienną balustradę. Po pierwszym chłodnym powiewie zrobiło się spokojniej i nieco cieplej, jak to często bywa nad Pucharem. Patrzyłem na linię małych jak gwiazdy świateł, obramowującą zatokę. Obszary ciemności przeplatały się ze skupiskami dalekich ogni, którymi miasta błyszczały jak klejnoty w krystalicznie czystym powietrzu. – Byłeś tu, kiedy zamordowano Lucjusza Licyniusza, prawda? – spytałem cicho. – To musiał być poważny wstrząs, obudzić się rankiem i znaleźć... – To rzeczywiście był wstrząs. A kiedy dowiedziałem się o wydrapanym przy jego zwłokach imieniu i o tym, że zrobili to niewolnicy... Tylko sobie wyobraź! Mogli nas wszystkich wymordować we śnie! Podobna rzecz się naprawdę wydarzyła raptem kilka tygodni temu, kiedy Spartakus przedzierał się do Turiów. Zamożna rodzina została zabita nocą wraz ze wszystkimi przebywającymi tam gośćmi. Kobiety zgwałcono, dzieci zmuszano do patrzenia na ścinanie głów ojców. Ciarki człowieka przechodzą na samą myśl. Skinąłem głową. – Przybyłeś tu tylko dla przyjemności? – spytałem. Sergiusz uśmiechnął się blado. – Rzadko robię cokolwiek tylko dla przyjemności. Nawet jedzenie służy zasadniczemu celowi, nieprawdaż? Odbywam wiele wizyt nad Pucharem przez cały rok. Lubię to bardzo. Ale zawsze znajdzie się chwila dla interesów. Zupełne próżniactwo i szukanie przyjemności dla nich samych to dekadencja. Ja muszę zawsze dążyć do jakiegoś celu. Urodziłem się w Puteoli, ale uważam, że postępuję w myśl rzymskich cnót. – Miałeś zatem interesy z Lucjuszem Licyniuszem? – Były pewne plany. – Już przebudowałeś jego łaźnie. Oszałamiająca robota. – Uśmiechnął się, słysząc komplement. – Co tu jeszcze było do zrobienia? Staw rybny? – Owszem, na początek. – Żartowałem, Sergiuszu. – Nie żartuj tu, w Bajach, ze stawów rybnych. Tu wielcy ludzie ronią łzy żalu, kiedy zdychają ich karpie, i łzy radości, kiedy wykluwa się nowy narybek. – W Rzymie mówi się, że w Bajach popadli w istną manię na punkcie hodowli ryb. – Obrócili ją w nałóg – przyznał Orata ze śmiechem. – Tak jak Partowie obrócili w nałóg zwyczajne wyścigi konne. Ale dzięki temu człowiek, który zna sekrety rzemiosła, może zgarniać niezłe profity. – Czy to drogie hobby? – Może być drogie. – A Lucjusz był gotów mu się poświęcić? Nie rozumiem. Był w końcu zamożny czy nie? Skoro miał tak dużo pieniędzy, dlaczego nie miał własnego domu? – Właściwie to... – Orata przerwał i twarz mu się wydłużyła. – Musisz zrozumieć, Gordianusie, że po moich przodkach i bogach nie ma nic, co darzyłbym większym poszanowaniem niż tajemnice prywatnych zasobów finansowych innych ludzi. Nie jestem plotkarzem, który rozsiewa spekulacje na temat źródeł i rozmiarów czyichś dochodów. Ale ponieważ Lucjusz nie żyje... – Tak? – Oby jego cień wybaczył mi, jeśli ci powiem, że finanse Lucjusza były bardziej skomplikowane, niż to się mogło wydawać. – Nie nadążam za tobą. – Lucjusz planował rozmaite ulepszenia tej willi. Kosztowne renowacje i rozbudowę. To dlatego zaprosił mnie na kilka dni, byśmy przedyskutowali możliwości i budżet kilku projektów, o których przemyśliwał. – Ale dlaczego chciał wydawać tak wiele na ulepszanie domu, który tylko dzierżawił? – Ponieważ w najbliższej przyszłości planował kupno tego domu od Krassusa. – Czy Krassus o tym wiedział? – Myślę, że nie. Lucjusz powiedział mi, że chce się doń zwrócić z ofertą w ciągu miesiąca, i wydawał się całkiem przekonany, że Krassus zaakceptuje ją. Czy masz pojęcie, ile taka willa może kosztować, zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę koszty jej utrzymania? – Orata zniżył głos. – Powiedział mi w wielkim sekrecie, że wreszcie nadeszła sposobność oderwania się od Krassusa. Zasugerował, że powinniśmy zawiązać spółkę; jak się wyraził, moje doświadczenie w interesach i jego kapitał. Muszę przyznać, że przedłożył mi kilka niezłych pomysłów. – Ale odniosłeś się do tej propozycji ostrożnie. – Słowo „spółka” zawsze budzi we mnie ostrożność. Wcześnie nauczyłem się liczyć wyłącznie na siebie. – Ale skoro Lucjusz oferował pieniądze...? – O to właśnie chodzi. Skąd je miał? Kiedy przebudowywałem tu łaźnie, to Krassus podpisywał ostateczny kontrakt i to on pilnował, bym zawsze otrzymywał kolejne raty należności na czas. Trafiały się jednak czasem dodatkowe koszty, drobne sprawy, którymi Lucjusz nie chciał zawracać głowy Krassusowi, więc pokrywał je sam. Zawsze zachowywał się tak, jakby było z jego strony wielkim wyrzeczeniem wysupłanie choćby kilku sesterców na wóz wapna. – Orata zmarszczył czoło. – Mówiłem ci, że Lucjusz zawsze podejmował gości wystawnymi obiadami, ale to było tylko przez ostatni rok czy dwa. Przedtem udawał bogatszego, niż był. Mosiądz prześwitywał spod złota, by tak rzec. Ostrygi może i były świeże, ale widziało się, jak służba wciąż myje te same srebrne łyżki przed podaniem kolejnego dania, bo nie było ich w domu wystarczająco dużo. – Subtelny sygnał, z pewnością. – W moim fachu trzeba się nauczyć zauważać delikatne różnice między prawdziwą zamożnością a pozerstwem. Nie cierpię zostawać na lodzie z rachunkiem, którego nie mogę wyegzekwować. – A więc w ostatnim roku czy dwóch Lucjuszowi udało się dokupić dość srebrnych łyżek? – Właśnie. I wyglądało na to, że szuka więcej. – W takim razie chyba długo oszczędzał z wypłacanych mu przez Krassusa wynagrodzeń. Orata ponuro potrząsnął głową. – A zatem? Czy miał jakieś inne źródło dochodów? – Nie wiem o żadnym. A tu, nad Pucharem, dzieje się bardzo niewiele rzeczy, o których nie wiem... to jest rzeczy legalnych, zgodnych z prawem natury. – Czy chcesz powiedzieć... – Chcę tylko powiedzieć, że nagła zamożność Lucjusza wydawała mi się wielce enigmatyczna