... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Świętojańskie wody podniosły poziom rzeki, zmąciły ją do dna, że rozpętana była i dumna ze swej siły przemożnej, a hulaszcza, a bujna, pląsająca w tańcu swym szalonym. Za rzeką krajobraz był szeroki, rozpostarty malowniczo, falisty, zamykał go bór czarny wstęgą łukowatą. Nad Słuczą leżały wielkie łachy piasku żółtego i rysowały się potężne złomy skał. Kamienie wielkości domów, piramidalne i płaskie obrastał u szczytu mech siwy i rdzawe plamy starości. Skał tych było mnóstwo, stały obok siebie, spiętrzone jedne na drugie w dziwacznych załomach i nadzwyczaj fantastycznym układzie. Góra dworska spływała dość stromo ku rzece, ponad którą biegła droga. Cały stok góry pokrywały drzewa olbrzymie, przepych roślin, krzewów kwitnących. Na szczycie, wśród kęp białych brzóz, których liście młode migotały w słońcu szmaragdową emalią, stała smukła postać kobieca. Zdawała się spoglądać uparcie na drogę z drugiej strony rzeki i na groblę. Chłopi z tartaku i młyna obserwowali ją, czyniąc sobie różne uwagi miejscową gwarą. - Welmożna pani nasza, baczyte ludy?... Takaja mołodeńka, harna i muż pokinuł. Hospody pomyłuj! - Ale każut szczo pryide. - Kto jeho znajet! Takij wełykij pan. Po pewnym czasie spoza tartaku wypadł kozak dworski na koniu. Jechał ostrym kłusem, roztrącając ludzi. Postać kobieca zbiegła z góry aż na drogę. W ruchu jej znać było gorączkową niecierpliwość. Kozaczek osadził konia na miejscu, tuż przed nią i podał jej na czapce pisma i telegram. Wzięła kopertę, odczuwając przyspieszone bicie serca, odeszła prędko i schowana w gąszczu parkowym rozwinęła papier z westchnieniem pełnym nadziei. - Może przyjeżdża, niechby już przyjechał. Wpiła oczy w depeszę. - Z Monte Carlo... - wykrzyknęła głucho. Usta jej pobladły. Bała się czytać tekst... Więc jednak ten list? Rzuciła okiem na słowa pisane po francusku: "Wyślij natychmiast dziesięć tysięcy rubli, po otrzymaniu powracam. Oskar." Papier zgniotła w dłoni kurczowo i oparła się ciężko o pień drzewa. Bezradnie ze skargą w oczach spojrzała w górę, gdzie wśród sieci zielonych liści przebijały obłoki błękitem nalane. Z ust drżących wybiegł szept: - Znowu to samo, znowu przegrał. Po co tam jeździł, po co? Czyżby ten list dziwny mówił prawdę? Czyżby Lora?... Ogarnęło ją przykre uczucie własnej winy. Dlaczego razem z nim nie jechała. Może potrafiłaby wpłynąć na niego, żeby nie grał? Czyniła sobie gorzkie wyrzuty, ale jednocześnie na dnie duszy bolała ją prawda, której sama przed sobą wyznać nie chciała, że jej wpływ nic nie znaczył. ...Pomimo to tylko moja w tym wina - powtarzała sobie uparcie. - To człowiek światowy, on dąży do kultury, lubi gwar, wesoły wir życia, wieś go nudzi, zwłaszcza taki zapadły kąt wołyński. Pierwszy rok po ślubie zszedł im dobrze i prędko. Po kilkutygodniowej bytności w Anglii, po zwiedzeniu Londynu, wyruszyli w drogę powrotną, zatrzymali się jeszcze w Paryżu, w Berlinie, kilka dni byli w Warszawie i dopiero w lipcu, razem z panną Eweliną, przybyli do Toporzysk. PO załatwieniu wszelkich formalności prawnych, przy których nastąpiło spotkanie z Kościeszą, wielce charakterystyczne, Anna, jako prawna właścicielka, objęła majątki po ojcu. Mężowi zaś udzieliła zupełnej plenipotencji. Kościesza po paru spotkaniach z Horskimi zrozumiał, że jest zupełnie odsunięty, że wszelkie intrygi, które już miał w swych planach, upadają wobec chłodnej, sztywnej straszliwie dystynkcji Oskara, pewności siebie oraz wyraźnego szyderstwa tego światowca. Pan Teodor spostrzegł wpływ Horskiego na Andzię, bezgraniczny, i zazdrość ugryzła go w serce gwałtownie. Zdusiłby tego zimnego pana własnymi rękami, zdławiłby go z rozkoszą, ale czuł, że Horski zwalczyłby go zawsze. Jego szyderczych, siwych oczu Kościesza nie mógł znieść, wolał się z tym Anglikiem nie spotykać, choć go nurtowała zawziętość i okrutny gniew