... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
– Zwołaliśmy konsylium, które zadecyduje, czy w zaistniałej sytuacji możemy przeprowadzić operację. – Nie rozumiem – odezwał się Filipek. – Skoro Norbert jest nieprzytomny, operacja jest chyba niezbędna. Lekarz ponownie wziął do ręki prześwietlenie. – Krwiak umiejscowił się w dość niesprzyjającym miejscu. Wszelka ingerencja w ten rejon mózgu najprawdopodobniej okaże się fatalna w skutkach. Podziękowaliśmy za informację i zaczęliśmy wycofywać się z gabinetu. – Wczoraj mówił mi pan – powiedziałem jeszcze – że Norbertowi... nic nie jest. – Jak pan widzi, zmieniłem zdanie – odparł lekarz spokojnie. – On... umrze, prawda? Lekarz popatrzył na nas uważnie. – Tak. Umrze. Rozbiliśmy obóz u podnóża góry, nieopodal gościńca, zakręcającego za sterczącą samotnie skałą. Było to jedyne miejsce w pobliżu zamku, gdzie byliśmy całkowicie bezpieczni przed czujnymi oczami strażników twierdzy. – Jest pan pewien, panie Lipsky – spytałem zirytowany – że to przejście na pewno istnieje? – Tak, jestem pewien – odparł tamten, wpatrując się w nieduże, ale największe, na jakie mogliśmy sobie pozwolić, ognisko. Wprawdzie wszędzie dookoła i tak unosiły się kłęby dymu i pary, ale woleliśmy nie kusić losu. – A na jakiej podstawie opiera się ta pewność? – nie wytrzymałem. – Wszystkie zamki mają tajemne przejścia – odburknął daimonion. – Doprawdy?! A ile to warowni widziałeś, jeśli wolno spytać? Przeszliśmy taką drogę, po to tylko, żeby potem szukać jakiegoś korytarza, którego nie ma? A nawet jeśli jest, to pragnę przypomnieć, iż ukryte przejścia mają to do siebie, że są ukryte i nie tak łatwo je znaleźć. Genialny plan. Mógłbyś mi chociaż wyjaśnić, po jakiego wała targałeś ze sobą ten sprzęt wspinaczkowy? Lipsky, jak można się było tego po nim spodziewać, milczał. – Mamy zestaw granatów – kontynuowałem – karabinki szybkostrzelne i inne bajery nie z tej ziemi. I po co? Daimonion w odpowiedzi przytknął ucho do ziemi. – Co ty... – zdziwiłem się, po czym ruszyłem w jego ślady. Ziemia delikatnie drżała, pod wpływem wyraźnie wyczuwalnego tętentu końskich kopyt. Lipsky wstał i przeładował pistolet. – Będzie cię słychać na kilometr – powiedziałem. – Poza tym spłoszysz konia. – Masz lepszy pomysł? – Owszem, mam – odparłem. – Twój zestaw wspinaczkowy chyba jednak się na coś przyda. Gaś ognisko. Niedługo potem zza zakrętu wyłonił się jeździec na koniu. Wyglądali nieco niesamowicie. Wierzchowiec był cały czarny i mimo, że galopował już dosyć długo, nie było po nim widać zmęczenia. Jeździec zaś miał twarz ukrytą pod kapturem długiej, ciemnej opończy. Gdy mijał miejsce, w którym jeszcze przed chwilą paliło się ognisko, szarpnąłem za linę. Ta wyprostowała się na wysokości piersi jeźdźca, który chwilę później leżał już na ziemi. W tym momencie z krzaków wyłonił się Lipsky i chwycił konia za uzdę. Szybko przytroczyłem do konia swój plecak, po czym narzuciłem na siebie opończę jeźdźca. Dopiero po chwili dotarło do mojej świadomości, że zrzuciłem z konia kobietę. – A jaki jest dokładnie twój plan? – spytał Lipsky – bo chyba nie wszystkie jego niuanse są dla mnie jasne. – Czepiasz się szczegółów – odparłem, wskakując na konia. Ruszyłem w stronę zamku. Rumak, o dziwo, zachowywał się spokojnie i posłusznie dawał się prowadzić nowemu panu. Przed mostem zwodzonym stanęliśmy. Dopiero tutaj ujrzałem naprawdę, jak bardzo monumentalną budowlę stanowiła ta twierdza. Przez długą chwilę trwałem w niepewności. Czy mój plan dostania się do zamku powiedzie się? Czując na sobie spojrzenia dziesiątek par oczu, z niepokojem oczekiwałem świstu nadlatującej strzały. W pewnej chwili coś nagle huknęło. „Strzelają. Już po mnie – pomyślałem”. Ale koń – o dziwo zachowywał się spokojnie, lekko tylko przestępując z nogi na nogę. Zwodzony most nad fosą powoli opadł w moją stronę. Popędziłem rumaka naprzód. Wbiegłszy na dziedziniec, ujrzałem na nim kilku uzbrojonych w miecze i piki żołnierzy. Koń, najwyraźniej do tego przyzwyczajony, sam zatrzymał się pośrodku dziedzińca. Jakiś wojak ruszył w moją stronę, aby pomóc mi zejść z konia. Gdy był już tuż przy mnie, stanął jak wryty. Nie dawało się już dłużej ukryć, że nie byłem tym, kogo się spodziewał. Kopniakiem w szczękę powaliłem go na ziemię, po czym zeskoczyłem z konia i pobiegłem w kierunku miejsca w którym, wedle wszelkich moich przypuszczeń, znajdowały się mechanizmy odpowiedzialne za podnoszenie zwodzonego mostu. Za mną rozległy się alarmujące wrzaski. Kilkoma strzałami zatrzymałem jakiegoś nadgorliwego żołnierza, który nadbiegł ku mnie z naprzeciwka. Kątem oka dostrzegłem bełt, wbijający się w belkę tuż obok mojej głowy. Gdy znalazłem się już na wałach, wygarnąłem serię z karabinu do stojących opodal mnie kuszników. Kopniakiem otworzyłem drzwi do pomieszczenia, w którym znajdowała się masa trybów i łańcuchów. Nie chciałem dochodzić, co jest do czego, więc przystawiłem lufę do głowy najbliższego osobnika i kazałem mu opuścić most. Nie wyglądał na najlepiej zorientowanego w bieżącej sytuacji, ale chyba zrozumiał. Kątem oka dostrzegłem, jak po brzegach dziedzińca rozstawiają się kusznicy. Krótką serią z karabinu dałem im do zrozumienia, że przez chwilę mają nie strzelać, po czym, upewniwszy się, że krata między mostem a dziedzińcem jest podniesiona, wyjąłem zawleczki z dwóch granatów. Jeden z nich rzuciłem na dziedziniec, drugi zaś w maszynerię. Chwilę później wybiegłem stamtąd i ile miałem sił w nogach, zacząłem uciekać po murze, okazjonalnie oddając po kilka strzałów do nadbiegających z naprzeciwka żołnierzy. Rozległy się dwa wybuchy, jeden po drugim