... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Wszyscy trzej usiedli na ocienionej ławeczce i kapeluszami chłodzili spocone twarze. Oprowadzający ich przewodnik przystanął w pobliżu, czekając zapłaty. — Nie brakuje tu i pańskiego wizerunku, Mister Sulivan — powiedział jeden z turystów, wskazując postać monarchy pochylającego głowę w gipsowej koronie przed bożkiem mamony. — Przecież nie jestem królem, panie Talbot — zaprotestował bogaty Chińczyk. Młody człowiek żachnął się trochę pozersko. — Jakże to? Przecież całe Frisco nazywa pana „królem obuwia”, Mister Sulivan. — W takim razie niech się pan obejrzy za siebie — odparł milioner ze śmiechem. — Ani chybi, pan jest także sławną osobistością. Odwróciwszy się, młody człowiek oniemiał. Najwyraźniej kpiąco skomponowana figura, którą teraz miał przed sobą — z powodzeniem mogła ujść za jego portret, tak samo ubrana, w równie fantazyjnie powyginanym słomkowym kapeluszu. — Kto to jest? Kto to ma być — wyjąkał oszołomiony. — Wścibski, natrętny dziennikarz amerykański — skwapliwie wyjaśnił przewodnik. I wskazał napis umieszczony u stóp drewnianej rzeźby. Pozostali wybuchnęli gromkim śmiechem. — Jak pan widzi, panie Talbot — rzekł milioner, klepiąc go po ramieniu — rozgłos czołowego reportera Agencji Trans Press dotarł aż do Singapuru. — Tylko ja jestem wciąż niepocieszony — wyżalił się trzeci Amerykanin. — Wśród setek postaci symbolizujących cechy i przywary ludzkie — nie znalazłem bodaj śladu zainteresowań społecznościami z innych planet. — Widocznie nawet umysły ludzi Wschodu, których mitotwórcza fantazja tak przemożnie góruje nad nami, nie mogą sprostać temu, co wymyślą ufolodzy — odciął złośliwie Talbot. — Mogą, ale nie chcą — z błyskiem w oczach odparował napadnięty. — Tym gorzej dla nich. Tym gorzej dla wszystkich niedowiarków. Jako ufolog muszę znów podkreślić z całym naciskiem, że chyba tylko jakimś opętaniem i złą wolą naszej epoki da się tłumaczyć lekceważenie tak doniosłego historycznego faktu, którym są inteligentni przybysze z Kosmosu odwiedzający nas w latających spodkach. — Profesor Bickling dosiadł swego konika — mruknął pod nosem Talbot, machnąwszy ręką. — Teraz chcę się z wami naradzić co do metod i kierunku naszych poszukiwań — powiedział Sulivan. — Wydaje mi się słuszne skorzystać z oferty zakupienia jachtu „Nefretete”, który właśnie powrócił z Colombo z wyprawy archeologicznej. Co pan o tym sądzi? — zwrócił się do Talbota. — Doskonały projekt — zawołał dziennikarz. — A jakie jest pańskie zdanie, profesorze Bickling? — w dalszym ciągu indagował milioner. — Sądzę, że dla naszych celów korzystniejsze byłoby zaopatrzenie się w samolot — odparł ufolog. — To by nam ułatwiło nawiązanie bliższego kontaktu z załogami kosmicznych pojazdów. Wszystko wskazuje, że pod ich opieką znajdują się w tej chwili dzieci z „Rose Marie”. — Jacht, samolot… A może zamiast tego kupiliby panowie bardziej nowoczesny wehikuł: łatający spodek? — wtrącił milczący dotychczas przewodnik. — Ot, choćby taki jak ten — dodał wyciągając fajansową miseczkę na datki. Trzej turyści sięgnęli do kieszeni po bilon. Otrzymawszy zapłatę Chińczyk oddalił się w pośpiechu, lekko utykając na lewą nogę. Dr Bickling zamyślił się. Było mu przykro, że właśnie łatające spodki, największą pasję jego życia, dla których propagowania porzucił spokojną posadę profesora antropologii na uniwersytecie w Illinois — wydrwiwano w niezliczonych żarcikach. Na dodatek, musiały one karmić sobą niewybredne spekulacje całej falangi spryciarzy wykorzystujących modny temat dla zdobywania osobistej sławy i robienia fortun. Ufolog piętnował takie postępowanie jako niegodziwe szalbierstwo. Nie solidaryzował się też z tymi, którzy podchodzili do sprawy mistycznie — tworząc bractwa, bądź wywołujące ciała astralne nieziemskich przybyszów na seansach spirytystycznych, bądź w rozmodlonej ekstazie wzywające opieki „hufców kosmicznych ufonów”. Sam zajmował stanowisko pośrednie i, jak mu się wydawało, racjonalne. Uczony niechętnie powoływał się na świadectwa najbardziej sensacyjne i przez to brzmiące niezbyt prawdopodobnie. Tylko czasami uderzał nimi znienacka, jak asem atutowym. Wówczas czynił to w przeświadczeniu, że tępych niedowiarków, z góry odrzucających realność całego problemu — wolno, a nawet trzeba zwalczać ich własną bronią, czyli przesadną skrajnością. W sytuacjach, kiedy mógł i chciał dawać upust całkowitej szczerości, wyznawał, że nie przysiągłby o autentyczności zdjęć Adamskiego albo rysunków Betherooma — przedstawiających pojazdy kosmiczne, w których oni mieli podróżować. Jednak silnie podkreślał, że tym autorom nikt nie udowodnił fałszerstwa. I wtedy od strony przeciwnej oczekiwał zajęcia tak samo elastycznego stanowiska. Dopuszczał, że wśród wielu tysięcy relacji o zauważeniu niesamowitych zjawisk mogły też zostać przemycone — jego zdaniem w mniejszości — zarówno obserwacje mylnie zinterpretowane, jak i halucynacje, mistyfikacje, zwykłe plotki bądź sztubackie kawały. W zamian jednak żądał aby adwersarze przyznali, iż choćby niektóre z tych zjawisk dowodzą penetrowania globu ziemskiego przez jj gości z dalekiego nieba. Złośliwi pomawiali ufologa, że jedynie dlatego niechętnie przyznawał George’owi Adamskiemu godność ambasadora istot międzyplanetarnych — bo zazdrościł mu tej misji. Mister Sulivan oceniał te sprawy zgoła inną miarką