... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

— Popatrzmy... hol, królewska sypialnia, kuchnie, solarium, salon, tajne pomieszczenie transmisji holograficznych. No tak, lochy. Prosto korytarzem, pierwszymi schodami w dół, następnie kiero wać się strzałkami. Świetnie. Ruszył przed siebie. Obcasy eleganckich butów motocyklo- wych, które pożyczył od mięczakowatego młodego Edenity, do- stojnie stukały o marmurową posadzkę. Pierwszymi schodami w dół, następnie kierować się strzałkami. Raymond zbiegł schodami. Zakładał (tyle że tym razem błęd- nie), iż to właśnie tutaj przetrzymywany jest profesor Merlin. Skuty łańcuchami ucieszy się na widok wybawcy. Strzałka na ścianie informowała: DO LOCHÓW i Raymond poszedł we wskazanym kierunku. Dobrze się składało, gdyż nikogo tu nie było. Ujrzał szereg drzwi do cel. Odsunął paskudną zardzewiałą żelazną klapkę w pierwszych i zajrzał do środka. W niezbyt odległym kącie niewielkiej celi siedziała skulona postać. Była odziana w łachmany i wyglądała bardzo nędznie. Miała długie włosy i błędny wzrok. Mówiła coś do karalucha. — Halo! — zawołał Raymond. — Kim pan jest? — Hrabią Monte Christo. — Rozumiem, taki więzienny dowcip, co? A w następnej celi siedzi Patrick McGoohan*? — Nie, on jest w szóstce. — Hrabia zachichotał. — No to do widzenia. — Do widzenia. Raymond minął więźnia na zamku Zenda**, człowieka w że- laznej masce, księżniczkę uwięzioną w wieży i kilka kobiet z bloku H. Pomachał dwu angielskim dziennikarzom, którzy czekali na to, aż ich agenci sformułują kontrakty, by mogli jechać do domu i zacząć pisać bestsellery. Minął, odwracając głowę, pokój 101***. W końcu dotarł do wielkich drzwi na końcu korytarza. — To musi być tutaj. — Odsunął paskudną zardzewiałą żelazną klapkę i zajrzał do środka. W czymś, co przypominało pokój rekreacyjny siedziała duża grupa ludzi. Na jednej ścianie wisiała tarcza do rzucania strzał- * Angielski aktor, który na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesią- tych odrzucił ofertę zagrania roli Jamesa Bonda, by nie dawać złych wzorców córce. Do roli wybrano Seana Conery'ego (przyp. tłum.). ** Więzienna zamku Zenda — powieść Anthony'ego Hope'a (przyp. tłum.). *** W powieści Rok 1984 w pokoju 101 czyniono ludziom najstraszniejsze rzeczy na świecie. kami, pod drugą stał stół bilardowy, pod trzecią kilka maszyn do gier wideo. Wszyscy siedzieli w fotelach i oglądali telewizję. Szedł właśnie Ptasznik z Alcatraz. Raymond westchnął. — Halo! — zawołał. — Proszę państwa! Odwróciły się ku niemu głowy. Choć nie było tu ani profesora Merlina, ani jego artystów, Raymond znał twarze. No, przynaj- mniej niektóre. Poznał prezydenta Stanów Zjednoczonych, pre- miera Wielkiej Brytanii, przewodniczącego Chin (choć nie pa- miętał nazwiska), premiera Rosji i jeszcze paru. Wszyscy zachowywali się jak u cioci na imieninach. — Cześć — odezwał się prezydent USA. — Jeśli jesteś turystą, nie będziesz miał chyba nic przeciwko temu, jeśli wyjąt kowo nie będziemy błagać o uwolnienie? Król dał nam dzień wolny i chcielibyśmy w spokoju pooglądać telewizję. Nie istnieje zapis, co w tym momencie powiedział Raymond, kojarzyło się to jednak z tym, co Długi Bob robił z kurami. W wykonaniu Raymonda miało to związek z gęsią i kopaniem. 25 Co się działo w tym czasie z miłośnikiem kurczaków? Cóż porabiał Długi Bob? Kłusownik Dick poustawiał ławki na podwórzu w podkowę — tak, by ze wszystkich miejsc widziano wrota największego kurnika. Porozwieszał łańcuchy obrzydliwych niby-bożonaro- dzeniowych światełek (takich, jakie twój irytujący sąsiad rozwie- sza, by oświetlić hałaśliwe wieczorne prywatki przy grillu, na które nigdy cię nie zaprosi, za to sprasza masę atrakcyjnych samotnych kobiet, które pod koniec imprezy urządzają zbiorowy striptiz i szaleją w basenie, na budowę którego sąsiad nigdy nie dostał pozwolenia, a ty o mało nie wypadasz przez okno sypialni na piętrze, kiedy próbujesz sprawdzić przez lornetkę, co tam tak 282 naprawdę się dzieje, ktoś wzywa policję, a sąsiad myśli, że to byłeś ty i przychodzi rano, by dać ci fangę w nos). Takie właśnie światełka. Łańcuchy światełek iluminowały fermę. Grill Długiego Boba był dobrze rozgrzany. A co to za dziwny dźwięk? — Co to za dziwny dźwięk? — spytał facet w szarości numer jeden. On i jego dwaj szarzy towarzysze siedzieli stłoczeni w kry jówce w krzakach na szczycie wzgórza. — Brzmi jak śpiew, prawda? Facet w szarości numer dwa wyregulował wysokiej klasy lornetkę noktowizyjną, wyprodukowaną przez firmę ACME, In- strumenty Optyczne, Eden. — Wrota do wielkiego kurnika otwierają się. Rany, popatrz cie na to! Facet w szarości numer jeden przyłożył lornetkę do zezują- cych szarych oczu i zazezował w dół. — O rany! — zgodził się z kolegą. Z kurnika wychodziła procesja. Pierwszy kroczył Długi Bob. W pełnym rynsztunku: tunice ze zszytych worków po karmie, z fluoryzującym pentagramem na piersi i hełmie z piórami. Machał kadzielnicą. Nucił coś jakby Om Mani Padnie Kur. a może Wlazł kurek na płotek. Za nim szły kurczaki. Czwórkami. Równym krokiem. I też śpiewały. Jakie miały piękne głosiki... jak chór cherubinów. O nie! Długi Bob zatrzymał się obok stojącego na środku podwórza grilla, a kurczaki poszły dalej, śpiewając tak, że niemal wyplu- wały sobie płuca. Podeszły karnie do ławek i w idealnie zorgani- zowany sposób usiadły. Nie było żadnego szarpania i popychania. Cóż za kultura! — Trochę tego i tamtego, a na koniec i owego... — Długi Bob podrygiwał tyłkiem i robił palcami w powietrzu ruchy, jakby je nimi dziobał. Wariat. Kompletny szaleniec, ale... Z domu wyszli Ślicznotka, Wojak Dave i jeden z Rzymskich Ogni (w dalszym ciągu chodzi o zespół skoczków spadochrono- wych, nie fajerwerki). Śpiewali i też machali kadzielnicami. Gdzie był bezbożny Godolphin? Właśnie idzie! Gwałtownie rozwarły się drzwi komórki na narzędzia i poja- wił się w nich Dick, ciągnąc związaną i zakneblowaną zakonnicę. — Sadomasochistyczna zakonnica... — szepnął facet w sza rości numer jeden. — Jest w tym coś podniecającego. Za Dickiem szedł pies w tunice. Wyglądał na bardzo zmęczo- nego. Zakneblowana zakonnica kopała i wierzgała. Dick przeklął ją i huknął po plecach jak tchórz. — Co oni właściwie robią? — spytał inspektor Z'Gon, który chował się w wysokiej trawie, której Simon nie zdążył skosić Kosą Allena. — Nic nie widzę