... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Na początku nie chcieli, a później nie mogli już wrócić. Po męczącym kolorami dniu, Kristof tutaj znajdował ukojenie. Lektura sieciowej korespondencji odprężała go jak innych poranna kawa, croissant i pachnący dziennik. Co wieczór wypijał szklankę soku pomarańczowego, łykał kilka pastylek (rem-stymulanty i inne tego typu świństwa), nastawiał timer terminala na siedem godzin, przyklejał wejściowy krążek do lewej skroni, po czym mościł się w łagodnie pełzających błękitach pościeli. Wiedział, że robi to za często i że nie stać go na regenerację hipnozą, zdawał sobie sprawę, że ryzyko rozpuszczenia się wzrasta za każdym razem, ale mimo to śnił w Sieci co noc. Była jego azylem. Była strategią. Jak w dzieciństwie, gdy rodzice rozpętywali między sobą burze, a on budował widelcem miasteczka z przedszkolnie różowego ziemniaczanego puree, a potem sam je zamieszkiwał, żeby uciec choć na chwilę i zapomnieć. w szkole okazało się, że ma naturalny talent do świadomego śnienia, nie potrzebował długich treningów jak inni, również szybciej niż rówieśnicy odkrył oniryczną stronę Sieci. Wejdź do aplikacji rozrywkowych. Transmisja reaktywna. Przerwij... W głowie eksplodowało Kristofowi kilkanaście jaskrawości balonów przekazów reklamowych. Ogłupiający deszcz holograficznych krótkometrażówek, błyski sloganów, symboli identyfikacyjnych oraz świetlne triki rozbijały jego ukojenie. Nie do końca zgodnie z prawem brutalnie je zresetował i założył blokady ignorujące, które i tak zostaną za dzień lub dwa przełamane. Ale co tam. Rozwinął wokół siebie swoją personę: była to komnata średniowiecznego zamku z wygodnym fotelem, kominkiem i ekscentrycznie stonowanymi szarościami kamiennych ścian. Jego własna reprezentacja nie różniła się niczym od rzeczywistego wyglądu. Wyciągnął się na fotelu i westchnął. Zapalił ogień w kominku. Sięgnął po koperty leżące na stoliku. Elektroniczna poczta od kilku starych przyjaciół, których już dawno nie widział. Żaden zegar nie był mu potrzebny, czas mijał wolno i niepostrzeżenie, zatem budzik to zbędny rekwizyt, tym bardziej, że Kristof zawsze czuł zbliżający się ranek. Bardzo nieprzyjemne uczucie, które zna każdy człowiek lubiący długo spać, kiedy rano zostaje wyrwany z głębi snu, kiedy czas zwalnia, a przestrzeń jest nierzeczywista jak mgła, wtedy na ułamek sekundy pojawia się tęsknota za niebytem, pragnienie błogości, której źródłem był sen. Delektowanie się korespondencją, spokojne echo stukotu maszyny do pisania, gdy dyktował jej odpowiedzi. Potem pełne skupienia i napięcia minuty wewnątrz szklistej sfery układanki swojego własnego pomysłu. Od miesięcy próbował poustawiać jej elementy według wzorca, tworząc nowe, rozlewając się po wewnętrznej stronie jej powierzchni tak, aby choć trochę zbliżyć się do rozwiązania przez narzucanie jej dynamice swojej struktury, co miałoby modyfikować ostateczne rozwiązanie. Jego umysł skakał, zwijał się w unikach, czasem sprężał się, czasem rozlewał. Później czekał, obserwował jak drapieżnik świetliste puzzle, medytował nad nimi. Zdarzało się, że po prostu trwał w miejscu, żeby po pewnym czasie wyjść stamtąd już uspokojonym i rozładowanym. A kiedy czuł w końcu w sobie przykre oznaki poranka, ruszał w Sieć, aby odwiedzić kilka tajemniczych miejsc, z którymi nie mogła połączyć się bezpośrednio jego persona. Były to przeważnie jakieś stare archiwa zabezpieczone przed transferem w trosce o trwałość zawartych w nich danych. Kristof nie czytał prawie nic z umieszczonych tam wspomnień, wystarczała mu chwila, żeby spojrzeć na ich gustowne wnętrza, po czym ruszał dalej. Niekiedy, czując pęczniejący niepokój zbliżającego się dnia, siadał w fotelu i łączył się z bankiem. Rozmawiał wtedy z nudnym agentem finansowym, co kończyło się zawsze kłótnią, albo wywoływał identyfikator swojego konta i z lubością ciskał w niego rzutkami. Wiedział wówczas, że pójdzie po południu do siedziby banku, żeby zdenerwować jakiegoś miłego kasjera, wybrzydzając nad tysiącem modeli kart kredytowych, bo aktualny “jest kompletnie beznadziejny”. Dotkliwość automatycznego wyjścia była zawsze taka sama. Ech, te miny urzędników bankowych, te kwadratowe mordy w mozaikowych błyskach cyferek z terminali. Te oczka napełnione żądzą pomnażania procentów, które i tak wędrują do cudzych kieszeni. i słowa bez wyrazu, tłumaczące, że stan konta został przekroczony, że elektroniczny pieniądz nie chce przylgnąć do kogoś takiego jak Kristof. Tego dnia miał już dość całego świata. Snując się Pasażem Kohla jak zombi, nie myślał o niczym. Jego umysł naciągnął pierzynę na głowę, a na wszelkie próby zagonienia go do roboty odburkiwał tylko: “Odwal się stary”. Nie wiedząc kompletnie jak, znalazł się przed półką z pieczywem w jakimś supermarkecie. Kiedy marazm odpłynął, Kristof stał i kontemplował nieruchomo pudełko WunderBrotów. Ile ta bryła ma ścian? i co przypomina mu ten odcień zieleni? Do końca ocuciły go szelesty tuż obok. Jego oczom ukazał się niecodzienny widok. Mężczyzna, koło siedemdziesiątki, próbował przeczytać, z czego składa się ryżowy chleb. Ściskał pudełko swoimi palcami, pokręconymi przez te wszystkie przypadłości podeszłego wieku, które odpychają od nas myśli o tym, jak my będziemy wyglądać za ileś tam lat. Wytrzeszczał przy tym oczy do granic możliwości. Wreszcie doszedł do wniosku, że nie obejdzie się bez czegoś, co wspomoże leciwe oczy. Wysupłał więc z przepastnej kieszeni swojego niezwykle szarego, niemodnego swetra niewielką lupę i przystawił ją do opakowania. Zmarszczył brew. Twarz rozjaśniała mu się powoli, aż do momentu, kiedy uśmiechnął się jak tylko mógł najszerzej i wrzucił chleb na taśmę. Zakręcił radośnie rączką zapomnianego przedmiotu, po czym wsunął go do kieszeni jak rewolwerowiec. Kristof patrzył na to, jak na jakiś cichy rytuał, którego nie potrafił wyjaśnić. Ten dziadek nie potrzebował okularów, implantów, szkieł kontaktowych, ani żadnego innego wspomagania, oprócz jednego, jedynego szkła powiększającego. Musiał nosić je zawsze przy sobie, czytać wszystko za jego pomocą i wywoływać spojrzenia pełne politowania. Jak eksponat w muzeum