... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Rąbali skały, płukali rzeczny piasek — najczęściej, oczywiście, bez najmniejszych rezultatów. Kiedy jednakże kilku szczęśliwcom udało się wykryć złoto w jakichś dopływach Vaalu, w całą tę imprezę wdała się wielka spółka kopalniana, Gold Union Ltd., polecając fachowcom przeprowadzić badania okolicznych terenów. Pomyślne początkowo wyniki badań spowodowały, że spółka zakupiła — trochę przedwcześnie, jak się później okazało — rozległe tereny po obu brzegach rzeki Vaal, zarówno w Transwaalu, jak i w Wolnym Państwie Oranje. Jak to zazwyczaj w większości podobnych wypadków bywa, gorączka złota dość szybko wygasła i życie wróciło na normalne tory. Wymarzone góry złota zmniejszyły się do kilku tylko kopalń, które zagarnęła spółka kopalniana. Całe gromady zawiedzionych poszukiwaczy przygód rozpierzchły się, a firma Gold Union Ltd. została z olbrzymimi połaciami nie zamieszkałych i nie przynoszących zysków terenów. Dyrekcja spółki postanowiła ziemię tę sprzedać, a ponieważ w Afryce Południowej nie było odpowiednich nabywców, wysłała swoich agentów do Europy. Byli wśród nich ludzie doświadczeni, którzy orientowali się, że na leżącą odłogiem ziemię najłatwiej znajdą nabywców wśród mieszkańców przeludnionej Europy środkowej, więc też jeden z nich za miejsce swej działalności obrał Czechy. Jego przyjazd miał przynieść odmianę losów dwóch ubogich rodzin czeskich,, żyjących dotąd spokojnie w samotnych chatach wśród lasów. W olbrzymim kompleksie lasów krzywoklatsko-brdskich, zalegających niby zielone morze całe niemal zachodnie Czechy, znajduje się miejsce, gdzie ongiś pożar zniszczył stary, piękny drzewostan na przestrzeni paru kilometrów. Ową interwencję żywiołu władze przyjęły wówczas z pewnego rodzaju radością: trzeba było osadzić robotników do pracy — i właśnie miejsce się znalazło. Osiedliło się tam kilka rodzin robotniczych; w ten sposób powstała wśród lasów osada, nazwana zgodnie ze swym pochodzeniem — Pożary. Takie już widać było jej przeznaczenie, że nigdy nie miała się rozrosnąć do rozmiarów wsi. Położona zbyt daleko od wszelkich linii komunikacyjnych lub nawet drobniejszych dróg, nie przyciągała nowych osadników, tym bardziej że wnet po jej założeniu nadszedł rok 1848, a wraz z nim zniesienie pańszczyzny, co w skutkach przyniosło rozdrabnianie olbrzymich szlacheckich majątków ziemskich. Tak więc Pożary w dalszym ciągu były małą, zagrzebaną w lasach osadą, taką, jaką były zaraz po założeniu. W tych czasach, gdy do Czech przyjechał agent Spółki Kopalnianej z Afryki Południowej, w Pożarach żyły dwie rodziny ubogich chłopów: Horynowie i Skalowie. Mieszkali w sąsiedztwie, niezmącona niczym przyjaźń ciągnęła się od dawnych czasów, kiedy przybyli tu z rozkazu władz ich dziadowie, by karczować pnie opalonych olbrzymów leśnych. Życie nie płynęło im po różach. Do małych chatek należało po kilka zagonów pola, ale kiepskiego, jak to bywa w bliskim sąsiedztwie lasu. Na kwaśnej ziemi bujała mietlica, a skromne zbiory, jeszcze zanim zdołały dojrzeć, zjadały przeważnie pańskie zające i jelenie. — Żeby nie to odszkodowanie, które co roku dostajemy od władz, musiałby tu człowiek z głodu zemrzeć — powiadał Skala, krzepki człowiek o niespokojnym charakterze. Sam na swym polu nie bardzo się napracował, głównie gospodarowała na nim jego żona wraz z piętnastoletnią Marią. Obie były zapobiegliwe i nie bały się roboty. Skala także nie był leniem, ale takie „przewracanie kamieni”, jak drwiąco wyrażał się o mozolnej pracy na leśnym ugorze, nie pociągało go wcale. Zaorał pole, zżął zboże, którego zresztą było niewiele, i to było wszystko. Poza tym wolał pracować w lesie przy zwózce drzewa. Kupił sobie konia — na kredyt, który jednakże sumiennie spłacał — i woził potężne pnie drzew na stację do najbliższego miasteczka. Zimą, gdy w zasypanym śniegiem lesie kończyła się wszelka praca, Skala przynajmniej rozwoził towar z miasteczka, odległego o dobre trzy godziny marszu, po okolicznych wioskach. Prócz Marii mieli Skaldowie jeszcze jedno dziecko, dziesięcioletniego Jana, który podobny był do ojca jak dwie krople wody. żywy, ruchliwy, barczysty wyrostek z mięśniami zahartowanymi już w ciężkiej pracy. Zanim jeszcze skończył dziewięć lat zaczął jeździć z ojcem do lasu, jakkolwiek matka protestowała, pragnąc by raczej chodził do szkoły. Szkoła jednak była we wsi odległej od Pożarów o półtorej godziny drogi, co Jankowi nie uśmiechało się wcale. — Dajże mu spokój! — śmiał się Skala, ilekroć żona irytowała się, że chłopak dziczeje i nie uczy się porządnie czytać i pisać. — Będzie takim samym leśnym człowiekiem jak jego tata, a takiemu potrzeba więcej siły tutaj, niż tutaj — i zginając prawą rękę napinał potężne muskuły tak, że omal nie trzaskał rękaw płóciennej kurtki, a potem klepał się po czole