... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

A tak pozostawała mi przynajmniej nadzieja ucieczki do lasu, gdzie przecież jakie takie można było znaleźć schronienie. Przede wszystkim umyśliłem znaczną przestrzeń dookoła jaskini gęstym obsadzić gajem. W tym celu naciąwszy mnóstwo gałązek z jakiegoś drzewa, podobnego do wierzby, sadziłem je w odległości pół metra od siebie. Robota ta trwała przeszło dwa miesiące, a zasadzając co dzień około stu gałęzi, utworzyłem gęste zarośle, kilka tysięcy roślin obejmujące. Nadto podniosłem mur przeszło o metr na wysokość, zostawiając w nim otwory do wypuszczania strzał, na wypadek oblężenia przez dzikich. 74 Praca ta tak mnie zajęła, żem zupełnie zapomniał o zbożu i dopiero jednego dnia, przechodząc koło jęczmienia, zobaczyłem, że już kłosy dostałe zaczynają się wysypywać. Trzeba było wziąć się do żniwa, które też w ciągu trzech tygodni ukończyłem, zebrawszy tym razem tak dużo zboża, że się z niego dwa ogromne brogi utworzyły. Ażeby je wymłócić, potrzeba mi było klepiska, gdyż przy tak znacznej ilości niepodobna było wykruszać zboża jak poprzednio w palcach. Obrawszy więc stosowne miejsce obok groty, wyłożyłem je grubo gliną, nasypałem na wierzch kamyczków i żwiru i udeptałem mocno. Po paru dniach od skwaru słonecznego wyschło doskonale, mogłem więc rozpocząć młockę. Po ukończeniu tej roboty, otrzymałem, jak mi się zdawało, około siedmiu korcy jęczmienia. Był to więc zapas dostateczny na zimę. Wkrótce potem spadły majowe deszcze. Wpływ ich na świeżo zasadzony gaj okazał się zbawienny, gdyż drzewka okryły się prześliczną zielonością i z małym wyjątkiem przyjęły się prawie wszystkie. Ale w kłopotach moich zapomniałem zupełnie o nowym zasiewie, a tak trzeba było odłożyć go do przyszłego roku, bo pora odpowiednia minęła. Po żniwach i wymłóceniu zboża, zabrałem się na nowo do sadzenia drzew, gdyż gaik zdawał mi się być jeszcze za mały. Pracowałem nad tym aż do późnej jesieni, zapominając zupełnie o przysposobieniu mięsa i tłuszczu do palenia na zimę. Do zbiórki drzewa także wziąłem się za późno i z tej przyczyny bardzo niedostateczny zapas zebrałem. Tak to, gdy strach człowieka opanuje, a on strwożony nie umie wziąć nad nim góry, wszystko idzie na opak, nic się nie robi z planem i stąd potem powstaje tak wielki nieład, że sobie rady dać nie można. Doświadczyłem tego z własną szkodą, gdyż pozbawiony wszelkich zapasów, przez całą zimę doznawałem niewygód, nieraz przez kilkanaście dni żyjąc kukurydzianą polewką i kozim mlekiem. W czwartą rocznicę przybycia mego na wyspę, to jest 23 września 1667 roku, pościłem jak zwykle przez cały dzień i przepędziłem go w mojej świątyni. Któżby dał wiarę, że przez całe lato w niej nie byłem, że zajęty myślą zabezpieczenia się przed nieprzyjacielem, nawet w święta i niedziele pracowałem nad ubezpieczeniem mego siedliska, zapominając o Bogu, moim jedynym ratunku, silniejszym od wszelkich twierdz ziemskich. O, z jakąż skruchą padłem na kolana i łzami oblewając ziemię, żałowałem mej nierozwagi i gorąco przyrzekałem poprawę. Właśnie w tej chwili przez grube chmury przebiły się promienie słońca, padając wprost na mnie. To mię taką radością napełniło, że powstałem z ziemi pełen ufności i pociechy. - O dobry Panie, a więc łaska Twoja jest zawsze ze mną, pomimo obojętności, z jaką zaniedbałem oddawać Ci czci powinnej! Ach, te promienie słońca, jakby jaki znak Twej dobroci, napełniają odwagą moją duszę. Ucieka z niej trwoga, a zaufanie w miłosierdziu Twoim ją napełnia. Odtąd powierzam Ci, Wszechmocny Boże, wszystkie moje cierpienia i poddaję się rozporządzeniom Twej woli. Niech się ze mną dzieje, jak rozkażesz, a zawsze jednakowo chwalić Cię będę, choćbyś największe przeciwności na mnie dopuścił. Powróciłem do groty w zupełnie innym usposobieniu, a niżelim ją opuszczał. Obawy moje blisko całoroczne wydały mi się niedorzecznymi i teraz dopiero spostrzegłem mój nierozsądek, że dla bojaźni przed dzikimi, zapomniałem o wszystkich potrzebach zimowych. Zawyły wiatry i nawałnice, skutkiem ich wezbrały jak zwykle rzeki. Przykra ta pora, z jednej strony broniła mnie zupełnie od najazdu dzikich, ale z drugiej bardzo nudno upływała. Nie miałem czym świecić wieczorami, nie przygotowałem sobie prętów do wyplatania koszy ani strun do zeszywania skór. Odzież potrzebowała naprawy, a nawet należało pomyśleć o nowej. Materiału nie brakowało, ale z czego zrobię nici. Najdotkliwszym zaś był mi brak mięsa. Co do paszy dla kóz, miałem dosyć słomy jęczmiennej i łodyg kukurydzianych, nie było więc obawy, ażedy jej zabrakło. - Narzekasz na brak mięsa, a wszakże możesz poświęcić koźlątko, wszak jest ich dosyć. 75 W samej rzeczy miałem osiemnaście sztuk trzody, gdyż kozy rozmnożyły się w lecie. Wybrawszy młode koźlę, zaniosłem je opodal i zabiłem strzałą, bo mi brakło serca nożem tego dokonać. Oprawiwszy je starannie, odłożyłem kiszki dla ukręcenia strun do szycia garderoby, z łopatki ugotowałem wyborny rosół z kukurydzianą kaszą, a ćwiartka tylna poszła na pieczeń