... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Ledwo zasnął, zbudziły go ciche westchnienia i szepty. Korowód smukłych nimf źródła bielał naokoło niego. Widząc, że się zbudził, odrzuciły mokre kosy na plecy - gotowe pierzchnąć, targane zarazem ciekawością i obawą. - Czego chcecie? - zapytał z niechęcią. - Ktoś jest? skąd idziesz, wędrowcze nieznany? Jesteśmy Piękno pustyni, wolne, nie oglądane dotąd przez nikogo. Czy chcesz, byśmy poszły z tobą? - Nie chcę, za nic! Zostańcie tu, gdzie jesteście, nie troszcząc się o mój ślad. Nie potrzebuję Piękna pustyni bynajmniej... Od tego źródła dążył jeszcze Antoni cztery dni, ciągle na zachód, aż doszedł góry, którą dziś zwą Kolzim; wówczas zaś miana nie miała. Głowa jej leżała w chmurze, strojna w biały turban śniegu. U podnóża tryskało źródło, obrośnięte gęsto trawą i krzakami. Powyżej, w skale, woda deszczowa, sącząc się wąską skałubą, wymyła niewielką jaskinię_pieczarę. Cisza i pustka panowały wkoło. - Tu zamieszkam - powiedział Antoni. Zdjął sakwę, tykwę i ukląkł do modlitwy. Znalazł kres swojej wędrówki. Był w sercu pustyni, gotów na przybycie Pana. Wytrząsnął z sakwy resztki wziętego z Heraklei placka i pożywił się nim skąpo, oszukując głód. Z ufnością spojrzał w niebo. Pana jest troską, nie moją, co będę jadł jutro, gdyż dla Niego tu przyszedłem. W Jego ręku żywot mój - pomyślał, wyciągając się w grocie na piasku. Rankiem zbudził go szum skrzydeł. Nie otwierał oczu, sądząc, że to sępy, których skwir głodny słyszał poprzedniego dnia, gdy z załomów skalnych, gdzie miały swe gniazda, wylatywały na żer. Lecz w tejże chwili jakiś przedmiot upadł na ziemię tuż przy nim. Podniósł się, zdziwiony. Wielki czarny kruk odlatywał śpiesznie, a na ziemi leżała połowa placka jęczmiennego. Uśmiechnął się wędrowiec dziękczynnie, radośnie. Rozpłomieniło się chłodne jego serce uwielbieniem i wiarą. Oto sam Bóg daje znak, że upodobał sobie tę pustelnię... Ujął swą laskę pielgrzymią, zrobił z niej krzyż i ustawił go przed grotą na znak, że już odtąd nigdzie nie odejdzie. Tu oczekiwać będzie głosu łaski Pańskiej. I mijały dnie, tygodnie, miesiące i pory. Pustelnik mieszkał w swej grocie. Codziennie rano ze wschodu nadlatywał kruk, spuszczał pół placka i odlatywał na zachód. Wody dostarczało źródło. Ręką Boga widomie karmiony, głosu Jego oczekujący, Antoni byłby się czuł niezmiernie szczęśliwy, gdyby pogody jego nie mąciło natarczywe, bogate życie pustyni. Gazele, przychodzące pić do źródła, przystawały, patrząc na niego uważnie. Lękliwie podchodziły szakale, obwąchując wszystkie kąty pieczary. Gdy klęczał zamodlony, mrówki wspinały mu się na ramiona, pierzaste ćmy pieściły po twarzy puchem miękkim jak westchnienie. Odsuwał zarówno jedne, jak i drugie niechętnie, w wiecznej obawie, że w rozsypce myśli przeoczy chwilę Wezwania. Odwracał się przed czarownie trwożnym wzrokiem ciekawych gazeli, zamykał oczy i uszy. Rad byłby zamurował swoją pieczarę. Uwagę samotnika rozrywał nie tylko zwierz drobny pustyni. W upalne noce centaur cwałował dokoła źródła, krzyża i pustelni. Ziemia jęczała pod grzmotem jego nóg stalowych. W mroku błyskały pałające oczy, przewijał się chlust ogona, migał lśniący kabłąk zadu. Wzywał z ciemni pustelnika k'sobie na ścigłe gonitwy. Gdy wiosna zazieleniła spalone słońcem krzewy, u podnóża góry Kolzim rosnące, schodziły się ku grocie jurne koźlacze_satyry, wiodące ze sobą lękliwe i urocze driady. Całe noce pustelnik słyszał śmiechy ich, nawoływania i pląsy. - Odejdźcie stąd! - prosił gniewnie. - Nie znam was i nie chcę znać. Oczekuję na głos Pański, co przemówić może do mnie lada chwila. Muszę trwać w ciszy, aby go usłyszeć. - Jakże go usłyszysz, nierozumny? - pytały ze śmiechem. - Bez Mocy, Radości i Piękna, obcy życiu, cóżeś jest? Badyl suchy, obumarły, wetknięty w piasek pustyni. Głos przejdzie mimo cię, nie dotykając. - Nieprawda! duch mój zwabi go i chwyci. - Nie zwabi nikogo, nie schwyci jałowe, bezpłodne czekanie. Pójdź szukać prawdy swej z nami. Zatykał uszy i zasłaniał oczy, bo podchodziły tuż do samej groty. Padał twarzą na kamienie, milczał pogardliwie, lecz one stały wytrwale do świtu. Rankiem znikały, by znów wieczorem powrócić nieubłagane niby życie samo. Nienawidził ich, dzień cały zbierając siły do walki. Lata mijały, mijały... Aż z wolna w nieustępliwej odporności pustelnika znużyli się jego wrogowie. Obojętniała, odwracała się pustynia. Odsuwane codziennie, przestały się zajmować osobą jego zwierzęta. Nie poświęcały mu więcej uwagi niż gdyby był pniem lub kamieniem. Coraz rzadziej tętniły kopyta centaura, rozbrzmiewały śmiechy nimf. Coraz rzadziej, coraz dalej. Aż zmilkły, odeszły zupełnie. Jak odprężony łuk, w bezpotrzebie walki, starzec Antoni siedział dniami, tygodniami, objąwszy rękoma kolana. Upragniona cisza, pustka doskonała leżały wkoło niego. Nikt nie zakłócał już nocy. Pustka zagościła w starym sercu, kołaczącym wśród wyschłego ciała. Ale Pan nie kwapił się pustkę wypełnić głosem swoim, niby muszlę morską szumem. I tylko siwy już ze starości kruk, wierny wysłaniec, stanowił jedyny dowód opieki Bożej nad swym wybrańcem. Mijały lata... Zniżało się słońce poza górę Kolzim po raz stotysięczny i więcej, gdy starzec drgnął i wytężył oczy, ujrzawszy, że ktoś nadchodzi. Zbliżał się z dala wędrowiec. Wysoki był, pochylony. Złożone skrzydła wlokły się w pyle poza nim. Przechodząc mimo groty, spojrzał w twarz pustelnika posępnymi, palącymi oczami. Zadrżał Antoni, poznawszy. - Ktoś jest? Czego chcesz? - wyjąkał. - Wiesz, ktom jest - odparł przechodzień. - Czego chcesz? - powtórzył starzec. - Osiedlić się w pobliżu ciebie. - Idź precz!! - zakrzyczał Antoni przeraźliwym, starczym głosem. - Bóg jest ze mną! - Nie widzę Go. - Krzyż! Oto krzyż! Idź precz ode mnie! Idź precz!... Ale archanioł upadły potrząsnął przecząco głową. - Nie widzę krzyża