... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Pomyślał, że trzeba to będzie później skontrolować. Anna była bez butów, w pończochach tylko, przez co wydawała się dużo mniejsza, choć nie tylko dlatego, także i dlatego, że jej brzuch był taki ogromny. Chciała pomóc profesorowi zdjąć płaszcz, ale na to nie mógł pozwolić. — Nie, nie, dam sobie radę. Nie trzeba... — Niech pan profesor pozwoli. — Palto takie ciężkie. — Cóż to szkodzi. Profesor powiesił płaszcz i położył kapelusz na półce. Przez nieuwagę przejechał ręką po twarzy i zawadził paznokciem o górną wargę. Rozdarł naskórek, zabolało, dotknął palcem zadrapanego miejsca i syknął. Zdarzało mu się czasem, że sam sobie palce w oko wsadził, i to już było najgorsze. — Ach! — Co się panu profesorowi stało? — Rozdrapałem wargę paznokciem. Piecze porządnie. Skórę rozerwałem. — Mogę zobaczyć? Anna przyjrzała się uważnie: — Nie krwawi. Ale takie małe ranki często się jątrzą. Trzeba posmarować, żeby się zagoiło. — Ja robię tak — powiedział profesor i przyciął wargę zębami. Ból ustał prawie natychmiast. — Od razu będzie dobrze. — Profesor z zadowoleniem witał każde urozmaicenie w trudnym obcowaniu z Anną. — Pójdę, maści przyniosę — powiedziała. — A ma Anna jaką? — Ja nie. Ale kapitan ma... mogę przecież pożyczyć. — Nie trzeba. Nigdy nie wiadomo, co Rosjanie mają za maść i jak ona może na nas podziałać. — W domu jest tylko masło. — Nie, nie, tylko nie masło, przecież jest solone. Warga sama się zagoi. Anna zsunęła nogi, jakby chciała je ukryć. — Nogi Annę bolą? — Nie, nogi mam zdrowe. Profesorowi wydawało się, że rozmowa z Anną trwa wieki, ale nie chciał wydać się niegrzeczny, przerywając ją i idąc wprost do swego pokoju. Gdy umilkli, słychać było obcy kobiecy głos z pokoju kapitana. — Kapitan ma wizytę jakiejś pani, jak słychać. — Ona tu jest już dwa dni. — Jakaś krewna? — Nie, to tylko pani z Petersburga. Przynajmniej Wasyl tak mówi. — Wasyl to służący kapitana? — Tak, żołnierz i służący. — On tu zdaje się często przychodzi i pożycza, co się da? — Ale zawsze zwraca. — To dobrze. A teraz po co przyszedł? — Po miałki cukier. Pani cukierki chce robić. — Ta-a-k — profesor kiwnął głową. — Od razu się domyśliłem, że to nie sól. Musi go Anna mieć na oku. Nie można dowierzać. Oni często biorą to, co im się podoba. — Nie, Wasyl nic nie chce zabrać. A co pożyczy, zawsze oddaje. — Zdaje się, że jesteście w przyjaźni. — Nie... tak... on mi często pomaga, bo on ma tak mało roboty. — Zakochany jest w Annie? — Nie, skąd, nigdy w świecie. — Ile razy go widzę, stoi z przechyloną głową i spogląda w nasze okno. — A jednak nie jest... nie to, co pan profesor myśli. — A jak jego nazwisko? Anna mocno się zdumiała. — Nie wiem. Nigdy go nie pytałam, on by pewnie nawet nie powiedział. „Nazwanie moje, ono może być jakie chce, ja jego i nie pamiętam"... On tak mówi, że zrozumieć trudno. — Oj, oj, coś mi się zdaje, że to chytry kawaler, ten wasz Wasyl. Jak się chce dziewczynę oszukać, to najlepiej jej nie mówić swego nazwiska, trzymać je w tajemnicy, jak się tylko da. Anna spoważniała i spojrzała profesorowi prosto w oczy tak pytająco, że nie był w stanie tego znieść. Opuścił powieki. — No, nie będę Anny dłużej zatrzymywał. Musi się Anna położyć. Dobranoc! — Dobranoc! Chce pan profesor kawy? — Nie, bo nie mógłbym zasnąć. Przypomniało mu się skaleczenie na wardze, dotknął go i przez roztargnienie znowu rozdrapał. Podszedł do lustra w kredensie i dokładnie obejrzał rankę. Próbował wywinąć wargę, ale wtedy wielki palec dotykał chorego miejsca i bolało. Profesor poszedł spać. Słyszał zza ściany rozmowę kapitana i nieznajomej pani. Z kuchni nie dochodził żaden dźwięk. Gdy rozmowa w pokoju kapitana milkła, profesor wyobrażał sobie, że dzieje się tam coś, co może obchodzić tylko tych dwoje. Zgasił światło, wyjął z kieszeni spodni chusteczkę i ulżył sobie w nią. Potem zwinął ją w kłębek i położył pod łóżkiem. Jutro rano Anna ją znajdzie i wrzuci do torby na brudy. Choć w pokoju było ciemno, mocno zaciskał oczy. Wyplatane krzesło w kącie trzeszczało. Anna na nim siedziała — pomyślał profesor — inaczej by tak nie trzeszczało. Albo może dlatego, że tu zimno. Wystawił rękę spod kołdry, żeby sprawdzić, potem ściągnął usta i chuchnął. Wydało mu się, że powiew powietrza jest chłodny. Jednocześnie spostrzegł, że bliski jest stanu, który u niego poprzedzał zwykle zaśnięcie, odwrócił się więc ostrożnie na prawy bok. Leżąc tak przesuwał się coraz bardziej na prawo po wklęsłej siatce łóżka... Wydawało mu się, że wypada na podłogę. Z uczuciem pewnego niezadowolenia stwierdził, że leci w pustkę, że wciąga go jakaś czarna głębia wodna. Był nagi i biały jak prześcieradło. Z kuchni doszedł jakiś dźwięk... Chwilę potrwało, zanim się zorientował, że to płacz. Gdy płacz nie ustawał, profesor doznał dziwnego wrażenia. Wydało mu się, że leży w poprzek jakiejś skały podwodnej i obraca się wkoło. Próbował uwolnić się poruszając rękami jak przy pływaniu, ale wtedy uderzył ręką w ścianę, aż zadudniło. Płacz ucichł, ale ręka zawisła w powietrzu, daleko od niego samego. Chciał ją opuścić, ale nie mógł w żaden sposób, została w zawieszeniu. Profesorowi śnił się nieuprzejmy ślepiec, sprzedający pocztówki i sznurowadła. Ślepiec stał sam na cmentarzu, nawet profesor nie wiedział, co on tam robi. A właściwie profesor nie był tam wcale obecny, dlatego nie mógł rozstrzygnąć, czym się ten człowiek zajmuje. Wydawało mu się, że ślepiec albo próbuje wdrapać się na drzewo, albo wleźć w drzewo, czy też ukryć się za nim. Ponieważ profesor nie był tam obecny w znaczeniu fizycznym, nie mógł się ze ślepcem rozmówić ani zawołać i spytać, czy zgubił drogę. Profesor przypuszczał, że ślepy odszedł zbyt daleko od znanych sobie ulic i zabłądził. Ślepiec tkwił i tkwił przy tym drzewie, i nagle profesor zobaczył wszystko w kolorach: ziemia i drzewa były zielone, niebo błękitne. Długo wpatrywał się w niebo, chciał się upewnić, czy rzeczywiście jest niebieskie. Wpatrywał się tak intensywnie, że w końcu wszędzie widział niebo. Ślepiec trzymał w ręce jakiś duży czerwony przedmiot, przypominający kawał mięsa. Może sen profesora dlatego tylko zmienił się w sen kolorowy, że chciał wyraźnie dostrzec ten przedmiot. Ślepiec to ukradł — myślał profesor — a teraz chce schować. Gdy ślepiec zniknął, profesor podszedł do drzewa, żeby obejrzeć, co to było, ale nic nie znalazł, ani na ziemi, ani wewnątrz drzewa. Przestraszył się i ruszył do domu, cały czas bojąc się, że spotka ślepca. Ulice były puste. Mocno go to zdziwiło. Spytał jakiegoś staruszka idącego z przeciwnej strony, dlaczego miasto jest tak wyludnione, stary odpowiedział, że wszyscy zginęli, ale nie tu, tylko gdzieś, gdzie się udali zapominając o ostrożności. Profesor przerażony poszedł na rynek. Ślepiec stał tam jak zwykle pod ścianą urzędu wojewódzkiego z paczką pocztówek w ręce