... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Jeśli będziesz malował, maluj rzeczy współczesne, sceny z życia, to robi się najszybciej, i bądź wytrwały, aby doprowadzić zaczęte obrazy do końca, za co, z pomocą Bożą, będziesz kochany, tak jak byłeś kochany w Haarlemie i Amsterdamie. Cokolwiek rozpoczniesz w imię Pańskie, zawsze poszczęści się tobie. Służ nade wszystko Bogu, bądź skromny i uprzejmy dla każdego człowieka, w ten sposób zapewnisz sobie powodzenie. Przesyłam tobie także ubranie, długie pędzle, papier, kredę i wszystkie piękne farby..." List, w którym tak naturalnie splatają się sprawy wzniosłe i codzienne, pouczenia moralne i przybory malarskie, pisał w roku 1635 Terborch-ojciec, z niewielkiego miasta Zwolle, do siedemnastoletniego syna Gerarda, przebywającego wówczas w Londynie. Pośród ubogich, szarych materiałów do biografii artystów holenderskich, jest to dokument wyjątkowy - zachował ciepło i blask słonecznego dnia. Jeśli wypada, w jednym zdaniu, użyć dwóch staromodnych zwrotów, powiemy, że urodził się pod szczęśliwą gwiazdą i na domiar był cudownym dzieckiem. Miał dostatnie życie, bez wstrząsów, dramatów, załamań kariery. Talent rozwinięty bardzo wcześnie - zachowane rysunki ośmioletniego chłopca są nie tylko zdumiewająco dojrzałe, ale świadczą o odkryciu własnej formy artystycznej, własnego stylu. Naukę zawodu pobierał od ojca, sprawnego grafika, a następnie u wspomnianego w liście Pietera de Molijna. Ma siedemnaście lat, kiedy zostaje malarzem wyzwolonym, wpisanym w poczet członków gildii. Zwykłą koleją rzeczy młody, tak dobrze zapo- wiadający się artysta powinien teraz osiąść, otworzyć pracownię, przyjąć uczniów, założyć rodzinę. Terborch-junior podróżuje. Jego lata wędrówki są imponujące i rozległe - Anglia, Włochy, Hiszpania (gdzie podobno maluje portret Filipa IV), Francja, Flandria i Niemcy. Ma blisko czterdzieści lat, gdy po dojrzałym namyśle żeni się, osiedla w niewielkim, północnym mieście Deventer, z dala od centrów artystycznych, pośrodku zgodnego klanu Terborchów, którzy darzyli go szacunkiem i miłością, bowiem był nie tylko znanym malarzem, ale, co ważniejsze, piastował także godność miejscowego radcy. Szczytowym wydarzeniem jego artystycznej kariery jest wyjazd do Munsteru wraz z holenderską delegacją prowadzącą rokowania pokojowe z Hiszpanami zakończone podpisaniem w roku 1648 traktatu, który położył kres osiemdziesięcioletnim zmaganiom. Trudno przecenić wagę tego wydarzenia. I Terborch uwieńczył uroczysty moment zaprzysiężenia układu. Jest to bardzo osobliwe dzieło. Malowane na blasze o wymiarach 45 x 58 centymetrów - na tej małej płaszczyźnie artysta stłoczył pięćdziesiąt czy nawet, jak podają inne źródła naukowe, siedemdzie- siąt postaci sekretarzy, wysokich urzędników, plenipotentów i dyplomatów, nie zapominając także o sobie. Całość sprawia wrażenie dość monotonnej, zastygłej, upozowanej grupy ludzi, a malarz, zdając sobie z tego sprawę, usiłował tchnąć trochę życia, ukazując jedne twarze z profilu, inne en face, oraz kilkanaście nieśmiało wyciągniętych w geście przysięgi rąk. Kolorystycznie dzieło jest mało pociągające - po lewej stronie obrazu mężczyzna w jaskrawo czerwonej pelerynie, po prawej, podobny do owada, młodzieniec w złocistej łusce paradnego stroju. Pośrodku stół, pokryty zieloną, wpadającą w czerń tkaniną, a na nim cynobrowa okładka Biblii. Przez okno wpada światło leniwe i bez blasku. Obraz sprawia na mnie zawsze wrażenie ceremonii uroczystego otwarcia Światowego Kongresu Owadów. Myślę, że niektóre gatunki potrafiłbym określić. Zdaję sobie sprawę, że wypisuję bluźnierstwa, gdyż według powszechnej opinii Zaprzysiężenie pokoju w Miinster jest arcydziełem. W twarzach dyplomatów (nie większych niż paznokieć) dopatrzono się nawet walki sprzecznych uczuć - obawy i nadziei, radości i przygnębienia. Myślę po prostu, że nie jest to najlepszy obraz Terborcha, ale za to bardzo charakterystyczny przykład odrębności malarstwa holenderskiego. Każdy uczeń Rubensa, Velazqueza czy Włochów rozkołysałby tę scenę, napełnił ruchem, wrzawą, kolorem, patosem, hiperbolą (bo wszystko należy powiększyć i uświetnić), a wolne miejsca pod stropem zapełniłby bogami antycznymi lub archaniołami dmącymi w trąby. Terborch maluje swoje historyczne dzieło bez patosu, naturalnie, jakby to była scena rodzajowa, którą łatwiej wyobrazić sobie na ścianie mieszczańskiego pokoju z kominkiem niż w galowej sali ratusza. Jest to obraz protokół i teraz wiemy, jak to było naprawdę. Tylko w jednej dziedzinie malarz okazał się fantastą o nieposkromionej wyobraźni, a mianowicie, zażądał za swoje dzieło cenę tak horrendalną, że do końca życia nie znalazł nabywcy. Wydaje się, że przez pewien czas Terborch żywił złudzenia, iż potrafi tworzyć popłatne portrety grupowe. Niedługo po Zaprzysiężeniu powstaje Rodzina na tle krajobrazu i obraz ten wywołuje nagły przypływ ciepłego humoru i przypomnienie płótna, malowanego trzy wieki później, Kanonierów Rousseau- -Celnika. Wąsaci żołnierze upozowani jak do pamiątkowego zdjęcia, podobni do siebie jak dwie krople wody, jak dwa guziki munduru, za nimi potwornie długa lufa armaty, odlana jakby nie z metalu, ale z ciężkiego snu. U Terborcha gromadka starców, do- rosłych, młodzieńców i dzieci wyłania się czarna, obca, sztywna, uroczysta z soczystej zieleni parowu - jak kolonia grzybów. Kiedy oglądam obrazy Terborcha, nie opuszcza mnie wrażenie, że są to dzieła dwóch harmonijnie współpracujących braci - malarza i miniaturzysty. Rysunek postaci wyłaniających się z mroku jest nieodmiennie precyzyjny; uderzenia pędzla krótkie, prowadzenie ręki powściągliwe, powolne, delikatne, bez rozlewności, zatartych konturów; próba opowiedzenia świata w tonacji czarno-perłowo-szarej. Terborch przebywał w Miinsterze trzy długie lata i w tym czasie wykonał szereg studiów portretowych, przygotowując się do swego - jak sądził - opus magnum. Niewiele pozostało z tych szkiców i studiów, tym bardziej zaskakują dwie świetne miniatury, tak jakby parę taktów uwertury usunęło w cień całą, pracowicie komponowaną operę. Pierwsza jest portretem arystokraty hiszpańskiego, który kierował delegacją na rokowania pokojowe i nosił dźwięczne nazwisko don Caspar de Bracamonte y Guzman Conde de Peńeranda