... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Jakże była irytująca! Ciągnąłem więc do końca swą tyradę: „Od pierwszego wejrzenia uderzyło mnie, że jest to najbardziej bezwzględna, przewrotna dziewczyna, jaką kiedykolwiek…” „Dlaczego młoda dziewczyna miałaby się cieszyć większymi względami niż inni ludzie? Większymi niż mężczyźni, na przykład?” — zapytała pani Fyne, całym swym zachowaniem podkreślając jeszcze bardziej swe poczucie odpowiedzialności. Naturalnie wyraziłem moje oburzenie, wprawdzie niezbyt głośno, lecz za to z naciskiem. Czyż wolno lekceważyć uczucia przyjaciół, krewnych, a nawet obcych? Zapytałem panią Fyne, czy nie sądzi, iż jest do pewnego stopnia obowiązkiem okazywać elementarne względy nie tylko dla zupełnie naturalnych uczuć, ale nawet dla przesądów bliźnich. Odpowiedź jej pognębiła mnie całkowicie. „To nie tyczy się kobiet.” I tyle. Przyznaję, że to mnie dobiło. I gdy znajdowałem się w stanie zupełnego pognębienia, dowiedziałem się, jaki naprawdę charakter miała feministyczna teoria pani Fyne. Nie była ona ani politycznej, ani społecznej natury. Była to teoria pognębiająca — teoria indywidualna i praktyczna. Wątpią, abyś mi był wdzięczny, gdybym ją w całej rozciągłości wyłuszczył. Zdaje mi się, że i mnie pani Fyne nie zapoznała z nią całą. Zapewne były w niej rzeczy nieodpowiednie dla mężczyzn. A więc w krótkości, i o ile moje oszołomienie pozwoliło mi uchwycić jej naiwną niegodziwość, brzmiało to mniej więcej tak: gdy kobieta (będąca przez sam fakt swej płci skazana z góry, jako ofiara warunków, stworzonych przez egoistyczne namiętności, nałogi i ohydną tyranię mężczyzn) chce dążyć najkrótszą drogą do zapewnienia sobie najwygodniejszych warunków życia, żadne względy, żadna delikatność, uczucie czy skrupuły nie powinny stanowić dla niej przeszkody. Ma nawet prawo pozbawić się życia nie zwracając uwagi na cudze uczucia czy wygodę, bowiem egzystencja niektórych kobiet z powodu krótkowzrocznej podłości mężczyzn staje się wręcz niemożliwa. Patrzyłem na panią Fyne, siedzącą pod lampą o pierwszej W nocy, na jej dojrzałą twarz o gładkich policzkach i męskich rysach, którą zmęczenie pozbawiło świeżości, na jej zamglone bezcelowym czuwaniem oczy. Patrzyłem też na Fyne’a: błoto obsychało na nim, był najwyraźniej zmęczony. Utrudzona powaga. Ale zachował niewzruszony, aprobująco—uroczysty wyraz twarzy, aprobujący wszystko, jak przystało na dobrego, zupełnie przekonanego męża. „Och! Rozumiem — rzekłem. — Bezwzględność… Myślę, że się to pani podoba.” Bawili mnie ponad wszelkie wyobrażenie. Gdy minął pierwszy wstrząs, rozumiesz, że szybko wróciłem do siebie. Ład tego świata pozostał nienaruszony. On był urzędnikiem, a ona jego dobrą, wierną żoną. Lecz gdy się ma do czynienia z ludzkimi istotami, można się po nich wszystkiego spodziewać. A więc i moje zdziwienie nie trwało zbyt długo. Nie umiałbym powiedzieć, w jakiej mierze pani Fyne objaśniała i rozwijała te surowe i pozbawione skrupułów teorie przed swymi młodymi przyjaciółkami, które dla jej męża były tylko przelotnymi cieniami. Przypuszczam, że robiła to długo i szeroko. A on patrzył na to, przyzwalał i pochwalał dla tej prostej przyczyny, że dla niego te ładne dziewczęta były tylko cieniami. O ty, najcnotliwszy z ludzi — Fyne! Spuścił oczy, nie w smak mu to było. Ale ja patrzyłem na niego ze skrytą niechęcią, gdyż zmusił mnie pod fałszywym poniekąd pretekstem, abym się z nim włóczył. Pani Fyne uśmiechała się do mnie bardzo znacząco i bardzo z siebie zadowolona. „Najzupełniej rozumiem, że pani przyjmuje na siebie pełną odpowiedzialność — rzekłem. — Ja jestem jedyną śmieszną figurą w tym… w tym… nie wiem, jak to nazwać — w tym przedstawieniu. W każdym razie nie jestem tu już potrzebny, więc powiem dobranoc, a raczej dzień dobry, gdyż musi być po pierwszej.” Ale zanim odszedłem, ofiarowałem się przez prostą przyzwoitość, że zabiorę telegramy, jakie zechcą napisać. Mieszkanie moje było położone bliżej urzędu pocztowego niż ich domek, więc mógłbym je wysłać z samego rana. Myślałem, że będą chcieli porozumieć się z krewnymi panny, chociażby dla załatwienia sprawy bagażu… Fyne, który wyglądał w owej chwili na bardzo zgnębionego, podziękował mi i odmówił: „Nie ma do kogo telegrafować” — rzekł bardzo poważnie. „Nie ma nikogo!” — zawołałem. „Właściwie nie ma nikogo” — dodała krótko pani Fyne. Pobudziło to od nowa moją ciekawość. „Ach! Rozumiem. Sierota.” Pani Fyne patrzyła przed siebie, znużona i posępna, a Fyne impulsywnie odparł: „Tak” — i po chwili twierdzenie to uzupełnił dziwnym wyrażeniem: „Do pewnego stopnia.” Zdałem sobie sprawę, że zapanowało przykre i męczące zakłopotanie, ukłoniłem się więc pani Fyne i wyszedłem z domu, by za drzwiami stanąć wobec wyiskrzonego, bezlitosnego objawienia ogromu Wszechświata. Noc nie była jeszcze tak późna, by gwiazdy miały już blednąc, a ziemia zdawała się głębiej jeszcze uśpiona — może dlatego, że byłem teraz sam. Nie mając obok siebie Fyne’a, do którego musiałem stosować swój krok, nie szedłem, lecz raczej jak łódź pozwoliłem unosić się prądowi w kierunku farmy. Dać się unosić przez prąd, to jedyny dający odpoczynek ruch (spytajcie o to statek), przeto sprzyja on rozmyślaniom. Zastanawiałem się więc, jak można być sierotą „do pewnego stopnia”. Nawet najbardziej uroczysty ton nie mógł pozbawić tego określenia dziwaczności. Co za niezwykła sytuacja! Zapewne jedno tylko z rodziców nie żyło? Lecz nie, to nie mogło być to, gdyż Fyne chwilę przedtem powiedział, że „nie ma nikogo”, z kim by się można porozumieć. Nikogo! Przypomniawszy sobie, jak pani Fyne burknęła „właściwie nikogo”, myśli moje skierowałem ku tej pani, jako do bardziej konkretnego przedmiotu rozważań. Zacząłem się zastanawiać — i zastanawiając się wątpiłem — czy ona sama istotnie rozumie teorię, którą mi wyłożyła. Można wszystko mówić — właściwie należy wszystko mówić — byleby się tylko umiało to zrobić. Pani Fyne zapewne tego nie umiała. Nie była na to dość inteligentna. Nie znała świata. Przyswoiła sobie słowa, jak dziecko, które schwyciło trujące pigułki, aby się bawić „tymi ślicznymi, maleńkimi kulkami”