... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Moja matka wyniosła sobie siennik w plener nad wodę i po coś wróciła do domu na parę dłuższych chwil. Kiedy ponownie przybyła na miejsce relaksu, okazało się, że na jej sienniku śpi martwym bykiem jeden z zaprzyjaźnionych młodzieńców, a może był to nawet któryś kuzyn. Okrzyki w rodzaju „wstawaj, ty świnio, to mój siennik, sobie przyniosłam, a nie tobie, wynoś się!” nie dawały efektu, młodzieniec spał rzetelnie. Moja matka natychmiast wymyśliła zemstę. Namówiła swoje siostry i kuzynki i wszystkie razem faceta porządnie obszyły. Leżał na brzuchu, ręce miał pod głową, przyszyły go zatem do siennika na okrągło, a do tego jeszcze zaszyły mu spodnie, obie nogawki razem. Następnie stanęły nad głową ofiary ł zaczęły strasznie wrzeszczeć: „Pożar, pali się, ratunku!” To go wreszcie obudziło. Podobno o odprucie błagał trzy i pół godziny. Sam nie mógł zrobić nic, unieruchomiony był radykalnie. Usiłował się poderwać, ale cały siennik podrywał się razem z nim. Głową mógł ruszać, bo głowy nie dały rady mu przyszyć, młódź męska nosiła wtedy krótkie włosy, ale na głowie się kończyło, ręce skrzyżowane, nogi spętane podwójnie, sytuacja bez wyjścia. Osobiście przypuszczam, że odpruła go w końcu płeć męska, jak już mieli dosyć uciechy. Dziewczyny chodziły się kąpać, co nad wodą przytrafia się często. Za którymś razem ich miejsce do kąpieli okazało się zajęte przez chłopaków, a koedukacyjna kąpiel w owych czasach i na wsi nie wchodziła w rachubę. Oburzone śmiertelnie, znów postanowiły się zemścić i przyszło im to z łatwością. Starsze dziewczęta podpuściły te młodsze, w tym Teresę, żeby pochować ubrania młodych opryszków, dzieło zostało dokonane, młodzież męska nabrała w końcu chęci wyjścia z wody i wówczas okazało się, że krewa. Nie ma odzieży. Goło latać nie mogli, mowy o czymś takim nie było, aczkolwiek pierwsza wojna światowa należała już do przeszłości. Żebrali i błagali o litość, bez skutku, przystąpili w końcu do poszukiwań metodą indiańską i dopiero wtedy zaczęła się najlepsza zabawa. Każdy z nich, znalazłszy w zaroślach swoją odzież, a obok niej cudzą, tę cudzą wpychał głębiej, twierdząc, że nic tam więcej nie ma, dzięki czemu przedstawienie trwało do nocy. Silnie podejrzana o autorstwo figla moja matka z czystym sumieniem przysięgała, że ręki do tego nie przyłożyła i mówiła świętą prawdę, bo rękę przykładała jej siostra i młodsze kuzynki. Historia z wieprzem przydarzyła się w Tończy. Moja matka miała wtedy sześć lat. W niedzielę została ubrana w elegancką białą kieckę i zaraz potem jej wuj, najmłodszy syn prababci. Piotrek, wówczas dwunastoletni, nakłonił ją do przejażdżki na wieprzu. Sam ją na tego wieprza wsadził. Zwierzę przeraziło się śmiertelnie, poderwało z wilgotnej ziemi, z amazonką na grzbiecie wypadło za bramę i zrzuciło ją prosto w ogromną kałużę na rozwidleniu dróg. Lanie sprawiedliwie dostali obydwoje, to znaczy Piotrek i moja matka. Wieprza winą nie obciążono. Rodzina w Tończy była liczna, do posiłku zasiadano w kuchni. Na kolację były kartofle z gorącym mlekiem. Moja matka i Piotrek urządzili sobie konkurs, każde z nich zaparło się, że pierwsze nabierze łyżką potrawy. Kartofle już stały na wielkim półmisku, pradziadek podniósł z kuchni gar z wrzącym mlekiem i przechylił. Moja matka i Piotrek, w zbożnym pragnieniu wygrania konkurencji, podstawili łyżki i cały ten mleczny wrzątek poszedł po oczach obecnych. Pradziadek lat śmiało, wiec rozbryzg był imponujący. Lania nie dostali, bo prababci przy tym nie było, siedziała w pokoju, a pradziadek w życiu swoim nie uderzył żywego stworzenia. W Tończy także Antoś skakał przez okno. Rodzina, zapewne nie wszyscy, bo w komplecie by się nie zmieścili, siedziała na ławce przed domem, kiedy ówże Antoś. jeden z synów mojej prababci, wielkim pędem nadleciał z pola, słowa nie mówiąc wpadł do domu drzwiami, po czym natychmiast z tego domu wyskoczył przez okno i zwiększając tempo, znów udał się w pole. Nikt nie wiedział, co go napadło, zaistniały obawy, że pewnie zwariował. Pojawił się wreszcie z powrotem, wracając już krokiem normalnym, trzymając się za twarz i już z daleka krzycząc: — Ugryzła mnie zaraza, jednak mnie ugryzła! Okazało się, że goniła go pszczoła, dostatecznie uparta, żeby dogonić, z przyczyn nie znanych, bo twierdził z rozżaleniem, że nie zrobił jej nic złego. W ogrodzie przed domem, wśród innych wyszukanych gatunków, rosła także normalna klapsa, wysokiej jakości, bo prababci naprawdę darzyły się wszystkie rośliny. Upodobała ją sobie Lucyna, właziła na drzewo i pożerała gruszki prosto z gałęzi, koronę ta grusza miała wielką i dziecka na niej nie było widać. Pod gruszą stała ławeczka, na ławeczce zasiedli jedna kuzynka i jej fatygant. który chyba właśnie zamierzał się oświadczyć. Obydwoje byli w strojach wytwornych, fatygant nawet w kapeluszu. Lucynie samo pożywianie się nie wystarczyło, zapragnęła dodatkowej rozrywki. Ze starannie obmyśloną częstotliwością spuszczała przejrzałe klapsy to na gors kuzynki, to na panamę fatyganta, dzieląc doznania sprawiedliwie. Do oświadczyn nie doszło, kuzynka poślubiła potem kogoś innego. Do stwarzania matrymonialnych przeszkód Lucyna chyba miała talent, bo załatwiła także wielbiciela mojej matki. Działo się to już w Warszawie i niewątpliwie znacznie później. Zakochał się mianowicie w mojej mamusi jakiś prawdziwy hrabia, niemrawy trochę i rozlazły, zdaje się, że również nieśmiały, ale zdecydowany w uczuciach. Wszyscy wiedzieli, że będzie się oświadczał i babci wprawdzie z charakteru nie bardzo się podobał, ale nie zamierzała go zrażać. Moja lekkomyślna matka, o ile wiem, trochę sobie tę wysoką sferę lekceważyła, ale możliwe, że gotowa była go przyjąć. Kwestię rozstrzygnęła Lucyna. Mówi się, mniej może obecnie, a więcej mówiło w przeszłości: „Równo, sztywno, z bukietem w ręku. pod watowanym parasolem”. Hrabia przybył uroczyście i Lucyna otworzyła mu drzwi. Spojrzała na strój wytworny, odpowiedni wyraz twarzy i bukiet w ręku i z wielkim wyrzutem spytała: — No, a gdzie watowany parasol? Hrabia zmieszał się tak potwornie, że oświadczyny przez gardło mu nie przeszły, a na bukiecie usiadł. Tym sposobem nie zostałam hrabianką. Nie mam pojęcia, w którym mieszkaniu hrabia ową wizytę składał. Na Zgoda albo na Sosnowej. Moi dziadkowie mieszkali kolejno na Młynarskiej, na Żytniej, na Zgoda, na Sosnowej i na Chmielnej, numerów nie pamiętam, tylko ten ostatni, Chmielna 106. Z Sosnowej i Chmielnej wyprowadzono się z konieczności, w wyniku działań wojennych bowiem budynki przestały istnieć. A w każdym razie zaraz po pierwszych bombach i pierwszych pociskach przestało istnieć mieszkanie moich dziadków. Lucyna miała więcej fartu. Puławska 11 rozleciała się dopiero w czasie powstania