... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Marta była odrobinę niższa od Belli, ale tylko odrobinę, i sylwetkę miała może mniej majestatyczną, za to o proporcjach pięknych, szlachetnych, o kształtach raczej złagodzonych niż wyostrzonych przez wiek; jej ciało polinezyjskiej naczelniczki rodu zachwycało żywością pod fałdami na wpół obcisłej, pięknie układającej się w ruchu, czarnej jedwabnej holoku, obszytej czarną koronką i droższej niż najdroższy paryski model. Gdy siostry podjęły przerwaną rozmowę, obserwator zdołałby zauważyć zdumiewające podobieństwo ich czystych, prostych profilów, szerokich kości policzkowych, wysokich czół, bogactwa stalowych włosów, ślicznych ust, których kształt wyrzeźbiły dziesięciolecia świadomej, wysublimowanej dumy, i pięknych, cienkich łuków brwi nad równie pięknymi, podłużnymi oczami. Ręce obu kobiet, prawie nie zmienione i nie zniekształcone przez wiek, zachwycały smukłością długich zwężonych ku końcowi palców, miłośnie wymasowanych i ukształtowanych w dzieciństwie przez stare Hawajki podobne tej, która właśnie jadła poi, iamaka i limu. — Żyłam tak przez rok — podjęła Bella — i czy wiesz, Marto, stopniowo wszystko zaczęło się układać. Przywiązywałam się po trochu do George’a, mojego męża. Kobiety już są takie. Przynajmniej ja byłam taka. Bo George był dobry, sprawiedliwy. Miał wszystkie odwieczne, rzetelne cnoty purytanina. Zaczęłam więc przywiązywać się do niego, lubić go… nawet chyba kochać. I gdyby stryj John nie pożyczył mi tego konia, na pewno szczerze bym George’a pokochała i do końca żyła z nim szczęśliwie… Naturalnie byłoby to życie bez uniesień… Widzisz, nie znałam mężczyzn innych, ciekawszych, lepszych. Zaczęłam z radością spoglądać na niego ponad stołem, gdy czytał w krótkiej przerwie między kolacją a spaniem, z radością łowiłam uchem i wsłuchiwałam się w stukot kopyt jego konia, gdy wieczorem wracał do domu po całodziennym objeździe ranczy. A jego skąpe pochwały były prawdziwymi pochwałami i przenikały mnie dreszczem szczęścia. Tak, Marto, rumieniłam się słuchając jego pedantycznych, sprawiedliwych pochwał za rzecz zrobioną dobrze czy słusznie. I wszystko by się ułożyło, żylibyśmy zgodnie przez resztę naszego życia, gdyby George nie musiał wsiąść na statek i pojechać do Honolulu. W interesach. Miał jechać na dwa tygodnie lub dłużej, najpierw w sprawach Glennów, potem w swoich własnych, żeby zakupić nową ziemię w górze Nahala. Czy wiesz, że kupił ogromny szmat dzikiej i pagórkowatej ziemi — bezwartościowej, gdyby nie woda — a także sam dział wodny, po śmiesznej cenie pięć i dziesięć centów za akr? Powiedział wtedy, że potrzebna mi odmiana. Chciałam pojechać z nim do Honolulu. Ale wziąwszy pod uwagę wydatki, zdecydował, że pojadę do Kilohana. Mój pobyt w domu nie tylko nic nie kosztował, ale co więcej, dawał oszczędności w wydatkach na skromne pożywienie dla mnie w Nahala, dzięki czemu George mógł kupić więcej ziemi. A w Kilohana stryj John zgodził się pożyczyć mi konia. Och, przez pierwsze dni czułam się w domu jak w raju. Początkowo wprost trudno mi było uwierzyć, że na świecie istnieje tyle jedzenia. Marnotrawstwo w kuchni przygnębiało mnie. Dopatrywałam się go na każdym kroku, tak wzięłam sobie do serca nauki George’a. Ach, w pomieszczeniach kuchennych krewni i powinowaci służby jadali lepiej niż myśmy się kiedykolwiek żywili z George’em. Pamiętasz, jak to było u nas w Kilohana i jak było u Parkerów — młody wół bity do każdego posiłku i ryby słodkowodne przynoszone przez gońców z jeziora Waipio i Kiholo, i wszystkie najlepsze i najrzadsze przysmaki sezonu… I miłość, miłość okazywana tak, jak myśmy ją umieli okazywać w rodzinie! Wiesz, co dla nas znaczył stryj John. A poza nim był brat Walcott i brat Edward, i wszystkie młodsze siostry prócz ciebie i Sally, bo byłyście w szkole, i ciotka Elżbieta, i ciotka Janet z mężem i dziećmi, którzy właśnie przyjechali w odwiedziny. Ach, to nieustanne obejmowanie się i nieustanne pieszczoty, wszystko, za czym tęskniłam przez pełne znoju dwanaście miesięcy. Byłam tego spragniona. Byłam jak niedobitek z zatopionej łodzi, który upada a piach wybrzeża chłepce słodką wodę w pienistych źródełkach u korzeni palm. I oni przyjechali konno z Kawaihae, gdzie zeszli na ląd z królewskiego jachtu, wspaniała, tłumna kawalkada. Jechali parami, w girlandach kwiatów, młodzi, szczęśliwi, weseli, na koniach z ranczy Parkerów. Było ich trzydzieścioro, a z nimi setka kowbojów z ranczy i tyleż samo ich własnych sług — królewski dwór w objeździe. Mówię naturalnie o objeździe księżniczki Lihue, rozpalonej gorączką umierającej, o czym wszyscyśmy wiedzieli, na straszne suchoty. Ale towarzyszyli księżniczce jej siostrzeńcy, książę Lilolilo, witany wszędzie jako przyszły władca, i młodsi jego bracia, Kahekili i Kamalau. Była tam także Ella Higginsworth, która utrzymywała — i słusznie — że w żyłach jej płynie krew po przodkach Kauai tak znakomita, jaką nie może się poszczycić panująca rodzina. Była Dora Niles i Emily Lowcroft… ach, po cóż wyliczać je wszystkie! Z Ellą Higginsworth dzieliłam pokój w Królewskiej Szkole Głównej. Orszak odpoczywał u nas przez godzinę. Nie częstowaliśmy ich luau, bo luau czekało u Parkerów; podawaliśmy tylko piwo i mocniejsze napoje dla mężczyzn, dla kobiet lemoniadę, pomarańcze i orzeźwiające arbuzy. Obejmowałyśmy się i ściskały z Ellą i z księżniczką, która mnie pamiętała, i z innymi dziewczętami i kobietami. Ella przemówiła za mną do księżniczki i księżniczka sama mnie zaprosiła na objazd. Miałam przyłączyć się do nich w Mana, skąd wyruszali za dwa dni. Uderzyło mi to wszystko do głowy, byłam jak szalona — ja, po roku niewoli w szarej Nahala. Wciąż jeszcze miałam dziewiętnaście lat i właśnie za tydzień kończyłam dwadzieścia. Nie przeczuwałam tego, co miało nastąpić. Tak byłam zajęta kobietami, że nie zwróciłam uwagi na Lilolilo. Widziałam go tylko z daleka, wysoki i krzepki górował postacią nad innymi mężczyznami