... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Głaskała go po twarzy, wodziła po niej ustami. W pewnym momencie poczuł na policzku jej łzę. Płakała ze wzruszenia. To była zapewne pierwsza miłość. Nad tymi jej latami, w których dziewczyny zaczynają się kochać, zaciążyły na Wołyniu inne doświadczenia. Partyka twierdził, że nawet tańczyć nie umie, bo nie miała się kiedy i od kogo nauczyć. XXXII Święta Wielkanocne przypadły tej wiosny pierwszego i drugiego kwietnia. Na kilka dni przed nimi Sylwia otrzymała pismo urzędowe z Lublina. Tamtejszy sąd wojskowy wzywał ją jako świadka na rozprawę, mającą się odbyć czwartego kwietnia. Podane bało nazwisko oskarżonego: Tempski. Sylwia pamiętała dobrze, do kogo ono należy. Tak więc Bieniecki nie rzucał słów na wiatr, ujął zabójcę Franciszka Adamca. Jednakże stan ducha, w jaki wprawiło Sylwię wezwanie, mało miał wspólnego z satysfakcją. Natychmiast ogarnął ją lęk o Wiktora. Tempski był nitką, mogącą rozpruć wiele. Wystarczyło, jeśli wiedział o melinie Wiktora w Sejdzie. Leśniczy znał z kolei używane przez niego obecnie nazwisko. Niedobrze. A najgorzej, że nie można nawet ostrzec Wiktora, bo nie podał dotąd nowego adresu. Z kartki, jaką przysłał ojcu do redakcji, wynikało tylko, że jest w Łodzi. Zapała nadal nie wiedział o udziale syna w lutowym napadzie, Sylwia zaś w dalszym ciągu uważała, że jedynie sam Wiktor może mu o tym powiedzieć. Wiadomość o niebezpieczeństwie, jakie niosło dla brata ujęcie Tempskiego, musiała przeto zatrzymać dla siebie i Piotra. Ojca poinformowała tylko, że jedzie na sprawę tego, który strzelał do Adamca. - Więc jednak go dostali - powiedział Zapała z nutą satysfakcji w głosie. - Tak. - No i dobrze. Może innych to pohamuje, bo coś za łatwo im się ostatnio strzela. To była prawda. Terrorystyczne napady wzmogły się prawie natychmiast po odejściu wojsk na zachód. Teraz napływały meldunki, że w miarę ocieplania się wracają do lasów oddziały NSZ i różne inne, o nie zawsze jasnym podporządkowaniu. Jacyś samozwańczy watażkowie formowali podobno własne oddziały. Sylwia wiedziała już o uchwale rządu z ostatnich dni, powołującej Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego, zorganizowany na sposób wojskowy. Świadczyło to o powadze zagrożenia. Miasto wchodziło w szczyt przedświątecznej krzątaniny. Dla warszawian z lewego brzegu Wisły miały to być pierwsze święta po niewoli i tułaczce, toteż nie szczędzono starań, by wypadły godnie. Nie było to jednak łatwe, jako że wielkanocna tradycja wiązała się przede wszystkim z obfitością jadła. Chodząc po sklepach i targowiskach można było odnieść wrażenie, że nie ma z tym kłopotu. Wystarczyło wszakże zapytać o ceny, by iluzja prysła. Tej wiosny zarobek pracowniczy rzadko przewyższał tysiąc złotych, przeważnie wynosił mniej. Tymczasem kilogram chleba kosztował na wolnym rynku sześćdziesiąt złotych, masło - czterysta dwadzieścia, mięso wołowe - sto osiemdziesiąt, zaś cukier - dwieście sześćdziesiąt. W codziennym życiu ratowały pracujących obiady w stołówkach i tanie przydziały kartkowe, lecz urządzać święta było zaiste trudno, nawet jeśli dostało się pensję tuż przed nimi. Toteż w wieloosobowych rodzinach tradycja musiała się często ograniczyć do jajek - po dwanaście złotych za sztukę. Sylwia była jako gospodyni w lepszej sytuacji, wszyscy domownicy pracowali i zarabiali. Jednak i ona nie mogła popuścić sobie cugli, ponieważ jeść trzeba było przez cały kwiecień, a nie tylko przez dwa świąteczne dni