... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Więc Dżigi to był ON. Czułam, że kręci się gdzieś niedaleko, ale nie wiedziałam, że znajdę go tak blisko, w kimś, kogo tak bardzo pokocham. Więc dobrze, teraz już wiem. Gesty są tylko gestami. Słowa są tylko słowami. Są tylko po to, żeby naciskać klawisze w mózgu. Klawisz z napisem PRZYJAŹŃ, klawisz z napisem SZCZĘŚCIE. Ciach... już przebrzmiały dźwięki. I człowiek musi odejść, bo już nie ma kogo kochać i musi umrzeć, choć przecież będzie żył jeszcze tak długo, jeszcze tak długo, jeszcze tak długo, jeszcze tak długo. Boże mój, choć już wiem, że nie jesteś mój. Myślałam, że jesteś dobry dla wszystkich ludzi na ziemi, a okazało się, że jesteś dobry tylko dla niektórych. Wybaczam Ci, ale i Ty mi wybacz, bo Twoja córka musi od Ciebie odejść. Nie wiem, jak naprawdę nazywa się to miejsce, gdzie muszę iść, ale muszę tam iść, bo już nic innego mi nie pozostało. Nie wiem, czy kiedykolwiek byłam dobra. Może byłam tylko spragniona i podlizywałam się do studni. Udawałam przed Tobą grzeczną, bo chciałam, żebyś mnie polubił. I może za to ukarałeś mnie, Ojcze. Nie ma już dla mnie miejsca w Twoim domu, który jest domem wszystkich, ale niektórzy muszą odejść, żeby poszukać sobie innego schronienia, choćby na dnie piekła. Ale do dna mam jeszcze daleko i zanim tam trafię, mam jeszcze dużo czasu, och, bardzo dużo czasu. I tak, jak przed chwilą chciałam lecieć i własnym sweterkiem jak szmatą do podłogi wybrać całą święconą wodę z moją śliną, by nie zabrudzić świętokradztwem moim jakiejś babinki poskręcanych paluszków, tak teraz niech zatroszczy się oto twa służba kościelna, Ojcze mój niedobry. Żegnaj. KSIĘGA DRUGA Dwa dni nie było mnie w szkole. Trzeciego dnia przychodzę z zaświadczeniem wypisanym własnoręcznie przez moją mamusię, że: "córka Maria Kawczak bardzo źle się czuła w związku ze swoim zdrowiem, z poważaniem, Sława Kawczak". Bo moja mamusia Sława ma na imię. Pilnowałam, by żadnego błędu nie zrobiła, ale były tylko cztery wyrazy, w których można było go zrobić, więc konsultacje przeszły bez używania słownika ortografii. Siedzę w ławce sama. Kasi oczywiście nie ma w szkole. Nie wiem, skąd to wiem, ale wiem, że już nie przyjdzie ani razu przez te kilkanaście dni które zostały do końca i nawet po świadectwo ukończenia szkoły podstawowej przyśle swoją mamę, a może pannę Zenobię. Zresztą... co mnie to obchodzi. Na dużej przerwie podchodzi do mnie Ewa Bogdaj i pyta, co się dzieje z Kasią. Mówię, że jest chora. - To wiem. Wczoraj była jej mama, przyniosła zwolnienie, widziałam, jak rozmawiała z panią Turską. Ale na co jest chora? - Jeszcze nie wiadomo - mówię. - To coś bardzo skomplikowanego. - Wyobrażam sobie - mówi Ewa, uśmiechając się prawie że niezauważalnie. - Bo wiesz... bardzo się o nią martwię. I zakłada rękę za szyję. Zawsze mi się podobał ten jej gest. - A może wolałabyś, żeby umarła? - pytam. - Ty coś sobie ubzdurałaś na mój temat - mówi Ewa. - A ja wcale nie jestem taka, jak myślisz. - Skąd wiesz, co myślę? - pytam i leciutko się uśmiecham uśmiechem lustrzanym do jej wcześniejszego uśmiechu. - A co myślisz? - Może to samo, co ty... - Tak? Bo ja właśnie myślałam, że jesteś bardzo fajna. - To dziwne - mówię. - Bo ja właśnie myślałam, że jesteś bardzo fajna. Ewa wybucha śmiechem. - To wychodzi na to, że obie jesteśmy fajne - mówi. - To wychodzi na to, że obie jesteśmy fajne - powtarzam. Ewa spogląda na mnie podejrzliwie. - Bawisz się w papugę? - Bawisz się w papugę? - powtarzam. Ewa poważnieje. Zagryza dolną wargę. Nic nie mówi. Ja też zagryzam dolną wargę, też nic nie mówię. Wydymam usta identycznie jak ona. No i która z nas jest która? W tym momencie zaskakuje nas dzwonek. Korytarze pustoszeją. Tylko my dwie tu stoimy naprzeciwko siebie. Jak to się skończy? Nijak. Ewa wzrusza ramionami i odchodzi. Jest już w połowie korytarza, gdy rozlega się głośny gwizd. To ja gwizdnęłam. Ewa przystaje, odwraca się do mnie. Patrzy na mnie z daleka. Uśmiecham się. I ona też się uśmiecha. Niepewnym, speszonym uśmiechem. To ma być ta Ewka Bogdaj, której tak się zawsze bałam? Wybucham głośnym śmiechem, mój śmiech pracuje na wzmacniaczu echa. Ewa znika w drzwiach klasy. Stoję tu sama i zewsząd otacza mnie przezroczyste powietrze. Na lekcji fizyki poczułam na sobie jej spojrzenie. Odwróciłam się, umknęła oczami. Idę ulicą Marii Konopnickiej. Słyszę gwizd. Patrzę, a to ona. Siedzi na swoim wielkim, czarnym motorze po drugiej stronie jezdni i macha na mnie. Podchodzę. - Zawiozę cię do domu - mówi. - Chcesz? - Chętnie. Sadowię się z tyłu za nią, szukam oparcia dla nóg. A ona: - Obejmij mnie mocno, na zakrętach przechylaj się razem ze mną, a jak będę za szybko jechała, to ukłuj mnie brodą w plecy. To na ogół skutkuje. Ruszamy z hałasem. Już nas tam nie ma. Uliczka jedna, druga... i już rynek. Ewa zatrzymuje motocykl przed bramą Kasi. - Ja tu przecież nie mieszkam - mówię. Ewa zeskakuje z siodełka, stawia motocykl na widełkach. - Wiem. Ale na pewno chciałabyś zobaczyć, co u panny Katarzyny Bogdańskiej. - Fajno, dziękuję. To - cześć. - Poczekam tu na ciebie. - To może długo potrwać, może do wieczora... nie wiem. - Nic nie szkodzi. I tak nie mam nic do roboty. Obiecałam, że cię odwiozę do domu. - Poradzę sobie. Jakiś mądry człowiek wymyślił autobusy. - Nie był taki mądry jak ten, co wymyślił motocykl - odpowiada z uśmiechem. - Poczekam. - Dobrze, wrócę za pół godziny - mówię. - To na razie. I wchodzę do bramy. Idę schodami do góry. Już drugie piętro, ale przecież nie nacisnę dzwonka. Trzecie piętro i czwarte. Na dach wychodzę. Dach jest płaski tutaj. To taki duży taras otoczony kamienną balustradą. Kiedyś tu byłam. Zrobiłyśmy raz z Kasią dwadzieścia samolotów z papieru każda po dziesięć, i urządziłyśmy zawody. Samoloty krążyły nad rynkiem. Aż trzy wpadły do tego samego otwartego okna po drugiej stronie rynku. Wszystkie trzy były moje. A Kasi jeden pojechał na odkrytej przyczepie ciężarówki. Inny wzniósł się wysoko i zginął nam z oczu w chmurach. Żaden nie traf ił do tego okna, gdzie były trzy moje. Później wracałam do domu i widziałam dzieci, bawiące się naszymi samolotami. I byłam bardzo szczęśliwa, że się nie zmarnowały, że jeszcze latają, i że może nawet znajdzie się wśród nich taki, który będzie latał jeszcze jutro i pojutrze. Podchodzę do balustrady i patrzę w dół, na Ewę, taką stąd malutką przy swoim malutkim motorze. Mija pół godziny, mija czterdzieści minut, ona nie odjeżdża. Schodzę. - Katarzyna umarła - mówię z grobową miną. Ewa. patrzy na mnie. Jej oczy nieruchome jak u lalki. Jej rozchylone usta zamrożone w pół słowa. Ojej, co to się stało? Gdzie się podziała Ewa? O, u moich stóp leży. - Proszę pana - mówię - tu dziewczynka zemdlała. Pan bierze ją na ręce, niesie do fontanny. Ja idę za nim. Już całe zbiegowisko przy nas. Chlapnęłam jej wodą w twarz