... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

- Niedobrze wygląda - odpowiada marszcząc się Laura. - Nie dziwiłbym się, gdyby nas rzucało przez całą dro- gę do El Paso - stwierdza, widząc, co się dzieje. - Przynajmniej będzie jakaś odmiana - wtrąca kapi- tan. - Zapomnieliście, co to jest latanie. - Grzbietem pie- gowatej dłoni przesuwa po ustach. Potem odwracając gło- wę, mówi do Laury: - Przypilnuj, żeby zapięli pasy, tak na wszelki wypadek. - Dobrze. - Jak się zachowuje Boog? - Boog? — Ten z policjantem. — - Dosyć spokojnie. •- Mam nadzieję, że i tak dalej będzie. - Odwraca się do drugiego pilota. - No, Ralf. Teraz ja poprowadzę. Zej- dę trochę niżej. Północny zachód od Ajo. Rozprażone słońcem ścierwo rysia szarpie sęp. Ślizgowym lotem nadciąga drugi, szero- koskrzydły, łysogłowy, lądując koślawo przebiega z roz- pędu kilka kroków. Milę dalej na zachód, lustrując wzro- kiem pustynię, w naelektryzowanym. powietrzu kołuje je- szcze jeden sęp. Widząc, jak drugi ptak spada na zdobycz, sam gwałtow- nie przechyla się pod ostrym kątem i zaczyna się spuszczać w to samo miejsce. W tejże chwili porywa go jakiś zdra- dziecki prąd powietrza, pozbawia równowagi i z ogromną szybkością wciąga w pionowy spiralny wir... Samolotem rzuca trochę, kiedy przebija się przez po- szarpane pasmo chmur. Nagle skrzydeł i kadłuba czepiają się ostre pazury. Potem - tak samo nagle - znikają... W chwilę później niespodzianie sęp jest na wprost sa- molotu... jakieś pięćdziesiąt jardów... - Boże miłosierny! Kapitan ściąga do siebie drążek sterowy. Ptak wznosi się, ale dziób samolotu sunie za nim, jakby go miał na muszce. - Boże... Trzepocąca masa znajduje się już w odległości dwudzie- stu pięciu jardów. Potężne śmigła wsysają ją między sie- bie, osiemdziesiąt funtów mięsa i piór leci niby wirujący pocisk armatni i przy szybkości stu sześćdziesięciu mil na godzinę wali w dziób samolotu. Pleksiglas pokrywa się jakby szronem, zapada do środka. W ułamek sekundy później straszliwy niczym szrapnel podmuch wiatru wy- rywa pleksiglas z ramy. Przez ziejącą dziurę ptak, jak wes- sany elektroluksem, wpada do wewnątrz. Drugi pilot, z gardłem przebitym sześciocalową drzazgą szyby, chwieje się na boki. Skrzydło ciągle szamocącego się ptaka zasłania mu twarz. Kapitanowi z szarpanej rany na czole strumieniem płynie krew. Siedzi sztywno. Gdzieś tam do jakiegoś ciemnego zakamarka jego mózgu głębo- ko, bardzo głęboko, dociera niejasno huk silników, ale ręce 18 opadły mu bezwładnie, a drążek sterowy kiwa się pochy- lając nerwowo do przodu jak żywe stworzenie. Samolot zaczyna opadać dziobem w dół. Strzałka wysokościomierza drga wokół trzech tysięcy sześciuset... Trzech tysięcy pięciu... Wewnątrz samolotu Laura Chandler idzie przejściem zalecając pasażerom zapiąć pasy. Nie przywiązuje wagi do lekkiego wstrząsu, jaki przed chwilą szarpnął nimi. Do- piero kiedy podłoga przechyla się coraz gwałtowniej, ogar- nia ją fala przerażenia. Tylko kilku pasażerów zaczyna się bać. Ale niepokój ich rośnie. Laura śpieszy naprzód, ledwo utrzymując równowagę stara się nie okazywać trwogi. Z trudem wciska się do kabiny pilota. Podmuch wichu- ry uderza w nią, zatrzaskuje drzwi. Zobaczywszy, co się dzieje, staje jak wryta. Własnym oczom nie wierząc, ogłu- szona rykiem wdzierającego się powietrza, z przerażeniem wpatruje się w upiorną walkę, a po plecach jej lodowatą falą przepływa strach. - Frank! Frank! Głos jej ginie w huku silników. Potrząsa nim jak szalo- na i wrzeszczy. Sama już nie wie, co robi. - Frank, na miłość boską... Dwa tysiące czterysta... Dwa tysiące trzy... Odcięci od kabiny pilota niektórzy pasażerowie wpa- dają w panikę. Jakaś kobieta zaczyna przeraźliwie krzy- czeć. Jakiś mężczyzna gramoli się z fotela, przedziera ku drzwiom kabiny, inny odciąga go z powrotem. Reszta sie- dzi nieruchomo jak posągi. - Szarpnij, Frank, do siebie, do siebie! W przystępie rozpaczy Laura potrząsa barczystego kapi- tana za ramiona. Nie słyszy jego jęków, ale widzi, Jak najpierw zaczynają mu drgać kurczowo ręce, potem całe ciało. Powietrze aż wibruje od unoszących się w nim piór