... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

– Uważam, że to bardzo rozsądne. Niepostrzeżenie wyjąłem z kieszeni butelkę ze środkiem znieczulającym i podszedłem do koszyka. Skipper nadal leżał zwinięty w kłębek i naszła mnie pocieszająca myśl, że mam tylko pomóc mu w podróży, którą już rozpoczął. Przebiłem igłą gumowy korek na butelce i już miałem napełnić strzykawkę barbituranem, kiedy Skipper podniósł łeb. Oparłszy brodę o brzeg koszyka, zdawał się obserwować szczeniaka. Jego oczy ze znużeniem śledziły zwierzę, które podreptało do spodka z mlekiem i zaczęło chłeptać. W ślepiach Skippera pojawił się błysk zainteresowania, którego nie okazywał już od wielu dni. Stałem nieruchomo, gdy corgi po kilku nieudanych próbach podniósł się z posłania. Prawie wypadł z koszyka i na drżących nogach poczłapał po podłodze. Dotarł do szczeniaka i stanął przy nim, chwiejąc się. Wyglądał jak wychudła karykatura psa, ale nagle opuścił łeb i chwycił w zęby małe białe ucho. Stoicyzm nie jest typową cechą szczeniąt, więc Jingo Drugi zaskowyczał przeraźliwie. Skipper, niezrażony, w skupieniu gryzł jego ucho. Schowałem strzykawkę i butelkę do kieszeni. – Dajcie mu coś do jedzenia – powiedziałem cicho. Pani Sanders pospieszyła do spiżarni i wróciła z miseczką, na której leżało kilka kawałków mięsa. Skipper jeszcze przez chwilę tarmosił ucho szczeniaka, a potem niespiesznie obwąchał go od czubka nosa do ogona i podszedł do miski. Ledwie miał siłę żuć, ale chwycił kawałek mięsa i zaczął powoli poruszać szczękami. – Wielkie nieba! – zawołał Jack Sanders. – Po raz pierwszy od wielu dni coś je! Żona Jacka złapała mnie za rękę. – Co się stało, panie Herriot? Wzięliśmy tego szczeniaka, bo chcieliśmy mieć w domu psa. – No cóż, wygląda na to, że znów macie państwo dwa. – Podszedłem do drzwi i uśmiechnąłem się do Sandersów, którzy patrzyli zafascynowani, jak corgi przełyka i zdecydowanie chwyta drugi kawałek mięsa. – Pójdę już. Do widzenia. Mniej więcej osiem miesięcy później Jack Sanders przyszedł do ambulatorium i postawił na stole Jinga Drugiego. Pies wyrastał na ładne zwierzę o szerokiej klatce piersiowej i potężnych nogach. Wesoły pysk i machający ogon przypominały mi jego poprzednika. – Ma jakieś wypryski u nasady łap – powiedział Jack i podniósł Skippera. Na moment zapomniałem o moim pacjencie. Całą moją uwagę przykuł corgi, pulchny i jasnooki, z dawną energią i wigorem gryzący tylne łapy bulteriera. – Popatrzcie no tylko! – mruknąłem. – Jakby cofnął się czas. Jack Sanders zaśmiał się. – Prawda? Są bardzo zaprzyjaźnieni. – Chodź tu, Skipper. – Złapałem małego corgi i obejrzałem go. Kiedy skończyłem, przytrzymałem go jeszcze, chociaż wyrywał się do swojego przyjaciela. – Wie pan co? Sądzę, że on ma jeszcze przed sobą kilka długich lat życia. – Naprawdę? – Jack Sanders spojrzał na mnie ze złośliwym błyskiem w oczach. – Wydaje mi się, że niedawno mówił pan, że już po nim. Rozłożyłem ręce. – Wiem, wiem. Jednak czasem cudownie jest się mylić. Rozdział piąty – Ten młody Herriot to tępak. Takie stwierdzenia kiepsko wpływają na morale, więc przez chwilę piwo, choć dobre, smakowało mi jak ocet. Wracając z nocnego wezwania do kolki, wpadłem pod „Koronę i Kotwicę” wypić kufelek przy barze i usłyszałem te słowa, wypowiedziane głośno i wyraźnie w sali barowej. Podejrzewam, że przypomniałem sobie o tym incydencie, ponieważ doszedłem do wniosku, że mój instruktor pilotażu, porucznik Woodham, uważa mnie za istotę o ograniczonej inteligencji. Przesunąłem się odrobinę, żeby zajrzeć do słabo oświetlonego pomieszczenia. Mówiącym był Seth Pilling, imający się rozmaitych dorywczych prac i dobrze znany w Darrowby. Podawał się za robotnika sezonowego, ale rzadko kiedy pracował, a jego przysadzistą postać i rumiane oblicze najczęściej widywało się pod pośredniakiem, gdzie odbierał zasiłek dla bezrobotnych. – Tak, on nic nie wie. Nie ma pojęcia o psach. Grubas jednym haustem wlał w siebie pół kufla piwa. – Nieźle radzi sobie z krowami – wtrącił inny głos. – Taak, możliwe, ale nie mówię o jakichś cholernych krowach – odparł gniewnie Seth. – Mówię o psach. Psy trzeba umieć leczyć. – Przecież jest weterynarzem, no nie? – odezwał się trzeci głos. – Taak, wiem, że jest, ale różni bywają weterynarze, a ten jest do niczego. Mógłbym opowiedzieć wam niezłe historie o tym facecie. Mówią, że podsłuchujący nigdy nie usłyszy o sobie niczego dobrego i wiedziałem, że najlepiej zrobiłbym natychmiast wychodząc, zamiast słuchać, jak ten człowiek oczernia mnie w zatłoczonym barze. Jednak, oczywiście, nie zrobiłem tego. Zostałem, z niezdrowym zaciekawieniem nadstawiając uszu. – Jakie historie, Seth? – Towarzystwo było równie zainteresowane jak ja. – No – odrzekł – wiele razy ludzie przyprowadzali do mnie psy, z którymi sobie nie poradził. – Ty wiesz wszystko o psach, prawda, Seth? Może był to z mojej strony objaw chciejstwa, lecz wydawało mi się, że w ostatniej uwadze słyszałem sarkastyczną nutę. Jednak nawet jeśli tak było, to Pilling nie zwrócił na to uwagi. Jego szeroka, głupkowata twarz wykrzywiła się w uśmiechu samouwielbienia. – Ach, powiadam wam, że wiem o nich prawie wszystko. Przez całe życie mam z nimi do czynienia i dużo czytałem. – Siorbnął piwo. – Mam w domu mnóstwo książek i każdziutką przeczytałem. Odezwał się inny bywalec baru: – A zdarzyło ci się kiedyś, że nie poradziłeś sobie z psem? – No, nie powiem, że nigdy – odparł po krótkim namyśle Seth. – Rzadko się to zdarza, ale jeśli już, to nie idę do Herriota. Potrząsnął głową. – Nie, nie, jadę do Brawton i radzę się u Dennaby’ego Broome’a. To mój dobry przyjaciel. W zaciszu baru sączyłem piwo. Dennaby Broome był jednym z wielu szarlatanów, którzy znakomicie prosperowali w tamtych czasach. Zaczął w budownictwie – dokładnie mówiąc jako tynkarz – po czym tajemniczo i bez żadnego wykształcenia zajął się weterynarią, z której teraz dostatnio żył. Nie miałem mu tego za złe – każdy chce żyć. Ponadto rzadko sprawiał mi kłopoty, gdyż Brawton leżało poza naszym rejonem. Jednak nasi koledzy z tamtych okolic wyrażali się o nim dość nieparlamentarnie. Osobiście byłem przekonany, że znaczną część sukcesów zawdzięczał swojemu dźwięcznemu nazwisku. „Dennaby Broome” – to robiło wrażenie. – Taak, właśnie tak robię – ciągnął Seth. – Dennaby to mój przyjaciel i często się go radzę. Nawiasem mówiąc, kiedyś pojechałem do niego z moim psem. Nieźle wygląda, no nie? Stanąłem na palcach i zajrzałem do baru. Zobaczyłem keeshounda siedzącego u stóp Setha