... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Zostały wszystkie toalety, będzie tego z parę szaf. Panna Potelos wstała z ciężkim westchnieniem. - Harowałam przy tej starej pani tyle lat!... - zawołała i nagle urwała. - Czy myślała pani zawsze o tym, żeby przywłaszczyć sobie jej biżuterię? - Zawsze, nie. Ale... - spokojniejszym tonem powiedziała stara guwernantka. - No, właśnie. Bardzo dobrze, że mi pani to oddała. - Po co pan tu przyjechał? Przecież ja dobrze wiem, o co tu chodzi. Pana zawsze obchodzi cudzy majątek. - Panią zdaje się też. - Pan zawsze chce, żeby ktoś to miał... - A panią obchodzi, żeby pani miała. Szuszkiewicz otworzył małe etui z dwoma brylantami oprawionymi w platynę. Kamienie migotały w świetle lampy. - Stary szlif - powiedział, przypatrując się klejnotom. - Niech pan pomyśli. Całe życie... - Tak, i raptem moja niespodziewana wizyta - zaśmiał się Szuszkiewicz. - Ciężko było? Co? - spytał konfidencjonalnie. - Pan wie... Pan starą znał. Szuszkiewicz przez chwilę ważył etui w ręku, jakby oceniał ciężar brylantów. Potem nagle podsunął kolczyki starej pannie. - Niech pani bierze - powiedział. - Quand meme cela vaut quelque chose *. (* Jednak to coś warte.) - Zaraz to zaniosę księżnej Marii - dodał i zabierając pudełko wyszedł, zostawiwszy pannę Potelos zamyśloną z małym purpurowym pudełeczkiem w ręku. Maria się zdziwiła, gdy pan Szuszkiewicz wdarł się do jej pokoju, mimo że leżała już w łóżku. Oddał jej pudełko. - Klejnoty się znalazły - powiedział bez żadnych wyjaśnień. - Brak tylko dwóch drobnych rzeczy. Ale to głupstwo. I niech je pani dobrze schowa, bo tym razem księżna Anna zabrała w drogę prawdziwe, a w safesie w Warszawie zostawiła imitacje. Chciała to sprzedać w Paryżu. Maria zamarła ze zdziwienia. - Tak, tak, na pewno - powiedział Szuszkiewicz. Przez chwilę omawiali sprawę klejnotów, potem stary wyga począł się żegnać, ale od drzwi jeszcze powrócił: - A co się tyczy testamentu - powiedział obojętnie - proszę księżnej pani, to pani jest ustanowiona opiekunką Ala i jego majątku. Tylko w razie gdyby pani wyszła za mąż, opieka przechodzi w ręce hrabiny Caserta. XII Janusz umówił się z Edgarem, że się spotkają w Taverne du Pantheon na rogu ulicy Soufflot. Muzyk nie przychodził przez czas dłuższy i Janusz paląc papierosa spoglądał na wielojęzyczny i różnorodny tłum, przetaczający się bulwarem. Były to pierwsze lata gremialnego najazdu Amerykanów na Paryż, wszyscy tu byli, poczynając od milionerów, a kończąc na ubogich studentach. I teraz od tłumu czarniawej francuskiej młodzieży odróżniali się od czasu do czasu rośli blondyni w szerokich, jasnych spodniach, kolorowych pulowerach i opadających skarpetkach, idący mniej szybko, spoglądający na boki. Janusz wśród nich spostrzegł Glena Waya, tego, którego poznał u Ariadny. Od tego czasu parę razy słyszał jego nazwisko. Opowiadała mu o nim dość dziwne historie Hania Wolska. Janusz był zadowolony, że Edgar się spóźnił. Lubił tak siedzieć na trotuarze przy stoliku i patrzeć na prąd mijających go ludzi. Przed sobą miał sztachety Luksemburskiego Ogrodu; za nimi gorąca zieleń młodych liści kasztanowych i pierwsze rozkwitające pączki na tych drzewach błyszczały jak gwiazdki. Na topolach i platanach błyszczała młoda zieleń - raczej żółcizna, lekka i przewiewna jak mistrzowskie dotknięcie pędzla. Zielone autobusy gromadziły się na Carrefour Medicis i snuły się w tę i tamtą stronę. Znikające już z ulic Paryża tramwaje szły tutaj jeszcze ku Porte d'Orleans, przepełnione niezwykle różnorodnym tłumem. Taki sam tłum przesuwał się obok stolików kawiarni. Byli to przeważnie młodzi ludzie - mieszkańcy Dzielnicy Łacińskiej - przyodziani ubogo, czasem bardzo dziwacznie. Murzyni wysocy jak tyki i czarni jak węgiel, Hindusi powolni w ruchach, poważni Annamici, panny o rudych włosach mocno przystrzyżonych, z męskimi przedziałkami na głowach nie przykrytych kapeluszami - wszystko dziwacznie obce powoli spływało w dół bulwaru ku Sekwanie. Chłopcy o jasnych lub ciemnych czuprynach przekrzykiwali się jak w lesie, a ich tłumne zgromadzenie pruł czasami malarz w wielkim kapeluszu, z fantastycznym niebieskim fontaziem pod brodą, lub postukując laską przedzierała się w górę jak przez młode liany stara, upudrowana kobieta w kapeluszu z kwiatami - nie wiadomo, czy podstarzała malarka, czy wyranżerowana ulicznica. W takich momentach Janusz tęsknił do Polski, wyobrażał sobie ciszę pól lub nieruchomy poranek w Warszawie i powoli przygotowywał się do odlotu