... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Jeśli przypadkowo spotkały się nasze oczy, przechodził mnie dreszcz. Z wilgotnych oczu Kazi bił niesamowity smutek i rodzaj szczególnego zdziwienia. Nie poznawała nas, przynajmniej takie odnosiłem wrażenie. Długo nie mogłem przyzwyczaić się do nocnych krzyków. Naturalnie, bywały dni spokojne. Ale czasem jakieś zjawy dręczyły Kazię mocniej niż zwykle i wtedy ze snu wyrywało dom przeraźliwe wołanie. Pędziłem do siostry z sercem w gardle. Siedziała na łóżku zlana potem, to był strach - widziałem obłęd w jej oczach i paniczne ruchy głowy, jakie dostrzec można u ludzi śmiertelnie osaczonych. - Kaziu! Kaziuniu, co z tobą kochana? Powiedz mi na miły Bóg, co cię dręczy?! Szczęśliwe to były chwile, gdy przytulona dała się uspokoić. Pękało coś we mnie i jak ten głupi podtykałem Kazi szklankę z ciepłą herbatą (jakby akurat miała pomóc herbata!), coś opowiadałem, chyba na poły kojąc i własne roztrzęsienie. - Zobaczysz, będzie dobrze, najdroższa! Zaśnij, jestem przy tobie. Jesteśmy wszyscy: i ojciec, i Jadzia, zobaczysz... Ale bywało, że podejść do niej nie mogłem. Zakrywała oczy desperackim ruchem: - Odejdź! Jesteś nieczysty! Ból rwał piersi, nie wiedziałem, co robić, jak pomóc. Ech, czyż jest coś gorszego w takich chwilach nad bezsiłę? Być o krok, pierś w pierś z kimś i daremnie zabiegać o kontakt! Z góry wiesz o przegranej: nie dotrzesz do drugiego - dzielący was mur za gruby i za wysoki. I wówczas przychodzi moment najstraszniejszy - z upokorzenia bluźnisz przeciw Bogu! Ileż to nocy przeleżałem później na podłodze, obok łóżka Kazi, warując jak pies. Sam jeden, bo Jadźka z Alą tylko za dnia ważyły się do Kazi podejść, choć nie powiem, opiekowały się nią troskliwie, co rodzinie przystało. Ojciec przeżywał po swojemu. Wtedy już sam przeważnie niedomagał, ale choroba Kazi musiała poważnie nim wstrząsnąć. Siedzącą niezgrabnie głaskał po włosach lub kwadransami towarzyszył jej przy stole. Trzeba było ich widzieć tkwiących naprzeciw - dwa skamieniałe posągi! Obecność Kazi raz na zawsze urwała żałosne utarczki kobiet. Jadźka chodziła własnymi ścieżkami, zaś Ala, pochłonięta zbliżającym się macierzyństwem, przycichła jakoś i zszarzała. Nieznośne było jej krakanie: - Zobaczysz, twoja siostra sprowadzi na nas nieszczęście! Czuję to. - Przesadzasz. Krew ci uderza do głowy. - Wspomnisz moje słowa! - Milcz... Nie prowokuj losu, głupia! - Paweł, czy ty nic nie rozumiesz? Ta wariatka ma zły oddech! Uderzyłem Alkę w twarz. - Nigdy tak nie mów o Kazi! 34 I naturalnie, nie Kazia była winna temu, co się stało. Może nawet dzięki niej, dzięki otępieniu bólem nie zabiła mnie okrutna wiadomość o śmierci tak oczekiwanego dziecka. Alicję raptem zabrano do szpitala i w dwie godziny później z jej łona wyjęli martwe ciałko. Nasz Wiktorek udusił się własną pępowiną, która dwakroć oplątała delikatną szyjkę. Czarna płachta przysłoniła oczy i zaczęły mną rzucać dreszcze. Potem, z sekundy na sekundę, nadszedł idiotyczny, lodowaty spokój. Byłem tak dokładnie pusty, że gdyby mnie kto wówczas puknął, to bez wątpienia rozsypałbym się niczym porcelanowa figurka mandaryna, stojąca niegdyś na kredensie w pokoju matki. Różne bywają bóle i z niektórymi daje się żyć. Najokrutniejsze, gdy widzisz zło dotykające innych, szczególnie zaś - najbliższych. Wówczas trucizna nie opuszcza twego serca. Śmierć Wiktorka rozsadziła mnie od środka i o ile przedtem pozwalałem się przekonywać argumentami w rodzaju koła fortuny (rzekomo jest się raz na górze, raz na dole), tak teraz wierzyć w podobne brednie przestałem. Koło fortuny! Chyba miażdżące krtań tym, po których się przetacza... Nie rozumiałem bezsensownej śmierci synka. Przerastała moją zdolność pojmowania. To potworne - przecież on nawet porządnie nie umarł, skoro nie zdążył się urodzić, to znaczy już się urodził martwy. Świat odtrącił go niczym jakąś fałszywą monetę. Lękałem się pozostać sam, dziwne myśli przychodziły do głowy. Tak dziwne, że strach wyjawić. Ciągnęło do gwaru, towarzystwa ludzi, bo sztuczna ruchliwość w jakiś sposób izolowała od koszmarów. Jednak ucieczki w tym kierunku okazywały się żałosne: obecność innych drażniła, czułem się obrażony spotykając pogodniejszą twarz. Może źle się wyraziłem. Górowały żal i pewna zazdrość. Miałem niejasną pretensję, że ot tak sobie chodzą, kupują kwiaty, spotykają się, rozmawiają Bóg wie o czym, nic nie wiedząc o moim cierpieniu. Bądź jednak pewien - nie zabiegałem o współczucie, nie obnosiłem się też z moim bólem. Fałsz polegał na czym innym. Kto wie, może na tym, iż lekceważenie przez los bywa przyswajalne jedynie w małych dawkach. Uważano za obowiązek wyrażać współczucie. - Słyszałem... wiem, przyjmij moje wyrazy... - Doprawdy, Pawle, nawet nie wiesz, jak mi cię żal... - Pozwoli pan, że w imieniu naszej organizacji połączę się z panem w bólu... Jakby kto piłował drewno. Zadziwiająca prawidłowość. Niektórzy z tych ludzi naprawdę musieli współczuć, ale zjeżony wewnętrznie nie odróżniałem zdawkowych uwag od szczerych odruchów. Irytował mnie ten komediowy rytuał. Wreszcie ogarnęła niepohamowana wściekłość. Wrzasnąłem przy najbliższej okazji: - Odpieprzcie się raz na zawsze z waszymi kondolencjami! Uznawszy moje podniecenie za objaw częściowej niepoczytalności w bólu, jeszcze gorliwiej kiwali głowami, a z ich oczu dawało się odczytać: Romsky, rozumiemy, niepotrzebnie się pan unosi! To niesmaczne. Widać Bóg powołał duszyczkę do siebie, bo tak mu się spodobało. A z tym „odpieprzaniem” to już chyba przesada... O ile ja sam gryzłem się w sobie po cichu, Alicja szalała. Szpital oddał ją w tydzień później, jeszcze osłabioną i kredowobiałą. Musiało dużo z niej krwi spłynąć przy martwym porodzie. Podsycała sama siebie: - Nie żyje mój Wiktorek kochany, moje maleństwo, moje słońce jedyne! - Zabrali mi go... i na co tyle męki..