... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Stwór już zupełnie oderwał się od ściany i zmienił w gigantyczny tynkowy łeb, z jednym okiem ze złamanej deski i jedną długą ręką. Kawałki łat sterczały mu z czaszki rzadkimi kępkami, jak włosy na dziecinnym rysunku. Stwór dostrzegł Jake’a i otworzył usta, ukazując ostre drewniane kły. Znów chrząknął. Gipsowy pył wyleciał z jego ust, niczym dym z papierosa. Jake opadł na czworaki i zajrzał w szparę. Klucz był nikłym błyskiem srebrzystego światła w ciemności, lecz szczelina była za wąska, żeby sięgnąć go palcami. Chwycił jedną z desek i szarpnął z całej siły. Przytrzymujące ją gwoździe zapiszczały... ale nie puściły. Rozległ się trzask pękającego szkła. Jake spojrzał w kierunku sali balowej i zobaczył, że dłoń, większa od jego ciała, chwyciła leżący na podłodze żyrandol i odrzuciła go w bok. Pokryty rdzą łańcuch, na którym kiedyś wisiał, śmignął jak bicz w powietrzu i z łoskotem uderzył o parkiet. Zepsuty kinkiet na zardzewiałym uchwycie zagrzechotał nad głową chłopca, a brudne szkło zadzwoniło o zmatowiały mosiądz. Głowa dozorcy, wyrastająca z jednego ramienia, przechodzącego w długą rękę, zaczęła sunąć naprzód. Za nią resztki ściany runęły w chmurze pyłu. W następnej chwili rozrzucone fragmenty uniosły się w powietrze i zmieniły się w zdeformowany kręgosłup stwora. Dozorca dostrzegł Jake’a i zdawał się do niego uśmiechać; drzazgi przebiły mu pomarszczone policzki. Powlókł się przez zasnutą kurzem salę balową, otwierając i zamykając usta. Wielką dłonią wymacywał sobie drogę i wyrwał jedną połowę rozsuwanych drzwi wiodących na korytarz. Jake bezgłośnie wrzasnął i znów zaczął szarpać deskę. Nie puszczała, lecz usłyszał głos rewolwerowca: „Tę drugą, Jake! Spróbuj oderwać tę drugą!” Puścił deskę, z którą się mocował, i chwycił tę po drugiej stronie szpary. W tym momencie usłyszał inny głos - rozległ się nie w jego głowie, lecz w uszach i Jake zrozumiał, że dźwięk dobiega zza drzwi... tych drzwi, których wciąż szukał od chwili, kiedy przejechał go samochód. „Pospiesz się, Jake! Rany boskie, ruszaj się!” Szarpnął drugą deskę i oderwała się z taką łatwością, że o mało nie runął w tył. * * * Dwie kobiety stały w drzwiach sklepu z używanym sprzętem gospodarstwa domowego po drugiej stronie ulicy, naprzeciw Rezydencji. Starsza była właścicielką, a młodsza jej jedyną klientką, gdy usłyszały trzask walących się ścian i pękających belek. Bezwiednie objęły się wpół i stały tak, drżąc jak dzieci, które usłyszały coś w ciemności. Kawałek dalej na ulicy trzej chłopcy idący na boisko juniorów przystanęli, gapiąc się na dom, zapomniawszy o wózku wypełnionym po brzegi sprzętem baseballowym. Kierowca furgonetki dostawczej wjechał przednimi kołami na chodnik, wyłączył silnik i wysiadł, żeby popatrzeć. Właściciele Henry’s Corner Market i Dutch Hill Pub wyszli na ulicę, z niepokojem rozglądając się wokół. Ziemia zaczęła się trząść i na nawierzchni Rhinehold Street pojawił się wachlarz cieniutkich pęknięć. - Czy to trzęsienie ziemi? - zawołał dostawca do kobiet stojących przed sklepem, po czym, nie czekając na odpowiedź, wskoczył z powrotem do swojej furgonetki i pospiesznie odjechał, zjeżdżając na drugą stronę ulicy, aby ominąć zrujnowany dom stanowiący epicentrum kataklizmu. Budynek zdawał się kurczyć. Pękające deski odrywały się od jego frontu i jak grad spadały na podwórze. Wodospady brudnych, szaroczarnych dachówek zsuwały się z dachu. Z potwornym trzaskiem na samym środku frontowej ściany Rezydencji pojawiła się długa, poszarpana szczelina. Wchłonęła drzwi i cały dom zaczął zapadać się do środka. Młodsza kobieta nagle wyrwała się z objęć starszej. - Wynoszę się stąd - powiedziała i pobiegła ulicą, nie oglądając się za siebie. * * * Gdy Jake zacisnął palce na srebrzystym kluczu, gorący, dziwny wiatr z westchnieniem pognał przez korytarz, odwiewając spocone włosy z czoła chłopca. W tym momencie w jakiś instynktowny sposób Jake zrozumiał, co to za miejsce i co się dzieje. Dozorca nie tylko „mieszkał” w tym domu - on „był” tym domem: każdą deską, dachówką, oknem i parapetem. A teraz sunął naprzód, stając się przerażającym zlepkiem różnych cech swego prawdziwego wyglądu. Zamierzał pochwycić Jake’a, zanim ten skorzysta z klucza. Za gigantyczną białą głową i zgarbionym drewnianym ramieniem widział deski, dachówki, druty i odłamki szkła - nawet frontowe drzwi i połamaną poręcz - przelatujące przez hol i salę balową, by dołączyć do powstającego tam tworu, niekształtnego tynkowego stwora, który już wyciągał swe zdeformowane łapsko, by złapać chłopca. Jake wyrwał rękę ze szpary między deskami i zobaczył, że jest pokryta wielkimi, ruchliwymi chrząszczami. Uderzył nią o ścianę, żeby je strząsnąć, i wrzasnął, gdy mur najpierw się otworzył, a potem próbował zacisnąć wokół jego nadgarstka. W ostatniej chwili wyrwał rękę, obrócił się na pięcie i wepchnął srebrzysty klucz do dziurki. Tynkowy stwór znowu ryknął, lecz jego głos zagłuszył harmonijny dźwięk, który Jake natychmiast rozpoznał: słyszał go na pustym placu, ale wtedy brzmiał ciszej, może sennie. Teraz był bezsprzecznie okrzykiem triumfu. Chłopiec znowu poczuł przypływ pewności siebie - przytłaczającej, niepodważalnej - i tym razem wiedział, że się nie rozczaruje. W tym głosie słyszał potwierdzenie swoich przeczuć. Był to głos róży. Mętne światło w korytarzu zgasło, gdy tynkowa dłoń wyrwała drugą połowę rozsuwanych drzwi i przecisnęła się przez otwór. Twarz wcisnęła się do korytarza w ślad za ręką, patrząc na Jake’a. Białe palce ruszyły ku niemu jak odnóża wielkiego pająka