... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Ale już dzwonki wzywały na przedstawienie; po jego skończeniu wracaliśmy do Chantilly w jak najgorszym nastroju, wioząc jak zwykle z tyłu ściśniętą na wąskich ławeczkach czeredę Murzynów (nic jeszcze nie wiedzieli), dopiero kiedy zaryglowawszy, tym razem od zewnątrz, wrota garażu, a także okiennice, weszliśmy już do siebie, Guevenou oszalała; zamknięta ra-zem ze mną w salonie, gdzie tylko połyskiwały białymi gałkami oczysk drewniane maski murzyńskie o policzkach znaczonych trzema pionowymi cięciami, miotała się dosłownie od jednej do drugiej ściany. Później, cokolwiek uspokojeni upływem kilku godzin i jakimś alko-holem, analizowaliśmy, jak mogło dojść do tego, w jaki sposób przeciekły na zewnątrz do tego stopnia dokładne informacje (a co najgorsze, że wszystko było prawdą), braliśmy pod uwagę przeróżne możliwości, zastanawialiśmy się, co za ukryta ręka ruszyła cały mechanizm i w jakim celu, Guevenou przypuszczała, że zrobili to jacyś konkurenci – tancerze pragnący na jej miejsce wśliznąć się do zespołu Wielkiego Reformatora, i przyznałbym jej rację, gdy-bym, nad samym ranem, zapewne pod wpływem pitego ciągle trunku w połączeniu z osta-tecznym zmęczeniem i zdenerwowaniem, nie opowiedział jej pomału o mych rozmowach poprzez szczelinę w murze z sąsiadką, panią Mordieu, która się tak szczegółowo o wszystko rozpytywała. Siedzieliśmy na kanapce, tej samej, na której w roku 1958 gubernator zaszczepił w mej wyobraźni pierwsze, nieśmiałe jeszcze wirusy owego tajnego niepokoju, zjadającego mnie odtąd aż do tej pory, i teraz, po moim zwierzeniu, nagle zauważyłem, że Guevenou oczy wychodzą z orbit jak wówczas Delianie Hańczykównie, gdy wariowała, bardzo się przestra-szyłem, przez dobrą bowiem chwilę nie mogła zupełnie wydobyć z siebie głosu. Potem nagle zerwała się, wybiegła do jadalni położonej od strony południowej i natychmiast wróciła trzy-mając oburącz, prawidłowo, ów olbrzymi jatagan do robienia przesieków w dżungli, pamiątkę po Piotrze de Brazza, i nie wiem czemu, przemknęło mi podówczas błyskawicą przez głowę: „od niego Brazzaville”, lecz już bez dalszych skojarzeń, nie było na to czasu, bo Guevenou sunęła teraz ku mnie ruchem czającego się kota, chciała mnie chyba zabić. Doskoczyłem do okna, lecz przypomniałem sobie, że sam je przesłoniłem od zewnątrz okiennicami ze skośnie ustawionych listewek, runąłem więc na nie całym impetem ciała, lądując szczęśliwie na traw-niku, nieco poharatany, nie wiem, jakim sposobem przesadziłem kamienny mur, dość wysoki, i nagle znalazłem się obok pani Mordieu, która, pomimo wczesnej pory, stała przy swojej szczelinie w towarzystwie młodego, przystojnego człowieka. Wyprowadziła mnie przez swój dom na ulicę, pobiegłem co tchu ku dworcowi i zaraz odjechałem pierwszym porannym po-ciągiem do Paryża. Guevenou już nie oglądałem, sprawa się wałkowała jeszcze przez dobre dwa tygodnie po paryskich dziennikach (np. w „Paris-Soir” cykl artykułów, a nawet zajęło się nią w ogólniej-szym ujęciu „Le Figaro”, ale nie wspominano już nic o moim udziale); to, co jest mi wiadome o dalszym rozwoju wypadków, pochodzi tylko z prasy, gdyż ze wszystkimi znajomymi z krę-gu baletowego natychmiast pozrywałem, chcąc zatrzeć ślady. Pisano, że do Chantilly przyje-chał ambasador Republiki Dahomeju, zmuszając baronównę Hachan de Vardelain, aby zwró-ciła paszporty tancerkom i tancerzom (to wiedziałem, że Guevenou wszystkie dowody im schowała) i aby wykupiła w trybie natychmiastowym dwanaście biletów powrotnych z Paryża do Porto Novo, musiała także wypłacić Murzynom przytrzymywaną gażę. Gazety podały w tydzień później notatkę, wraz ze zdjęciem robionym na lotnisku Orly, informującą, że Daho-mejczycy odlecieli do domu