... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
– Jakaś bzdura – powiedziała Alicja. – Kpi pan sobie ze mnie. Znaczki jak znaczki... – Bynajmniej – odparł Fuuks. – Dla pani to znaczki, a dla mnie rzecz ogromnej wartości. Pewien człowiek obiecał mi za nie autentyczną piracką mapę z zaznaczonym na niej skarbem. I co na to odpowiedzieć? Zrozumiałe, że Alicja pominęła to milczeniem. Nie doczekawszy się odpowiedzi, Fuuks mówił dalej: – Jest jedno wyjście... Nie wiem tylko, czy pani odpowiada? – Jakie? – Jeśli ma pani trochę czasu, może poleci pani za swym przyjacielem? – Niby jak? Za godzinę musimy być w hotelu! – Dam pani bezpłatnie dokumenty. I bilet. – Ale ja mam do dyspozycji tylko godzinę! A do kosmodromu jedzie się dłużej. – Statek czeka na podwórzu mego domu. – Jak to? Tutaj? Fuuks wyciągnął rękę i wziął od Alicji szklankę. – Jesteśmy solidną firmą – oznajmił – bardzo solidną. Znaną w całej Galaktyce. – Ale powinnam chociaż wrócić do hotelu i uprzedzić kolegów – nie ustępowała Alicja. – Wtedy już pani donikąd nie zdąży. A jeśli zdecyduje się pani polecieć dla swego kolegi na inną planetę, to być może za godzinę, dwie będzie pani z powrotem. – Nie żartuje pan? – Mówiłem już, że nigdy nie żartuję. Wszystko w naszym świecie jest względne. I czas, i odległości... i wierność wobec przyjaciół, i odwaga, i tchórzostwo. A może doprawdy lepiej, by pani wróciła do hotelu i czekała na kolegę. Jeśli on, oczywiście, wróci... – Po co tracimy czas? – odrzekła na to Alicja. – Proszę mnie zaprowadzić na statek. DOKUMENTY DLA KSIĘŻNICZKI – Proszę zaczekać – powiedział Fuuks. – Tak się spraw nie załatwia. Przecież nie można lecieć na obcą planetę bez dokumentów. – Dlaczego? – spytała Alicja. – Tutaj przylecieliśmy zwyczajnie. – Zaraz, zaraz, moja panienko. To na cywilizowanych planetach zniesiono dokumenty, a na niektórych jeszcze do tego nie doszli. Twój przyjaciel prosił o szczególną planetę – z rycerzami, przygodami i tak dalej. Tam dokumenty są w obiegu. Dlatego trzymaj! – Rzucił na beczkę drewniany sześcianik. – Co to takiego? – Bierz. To przepustka do miasta. – Nic tu nie jest napisane. – I nie musi być. Oni tam nie są najmocniejsi w czytaniu i pisaniu. – No, można już iść? – spytała niecierpliwie Alicja. – Ona znów swoje. Iść – to najłatwiejsze ze wszystkiego. Nawet twój niedorzeczny przyjaciel okazał się pojętniejszy od ciebie. A kim ty, wybacz niedyskretne pytanie, chcesz tam być? – Jak to kim? Sobą. – W tej postaci nie zrobisz tam nawet dwóch kroków. Konieczny jest kamuflaż. – A Paszka? – On wybrał lepiej. Błędny rycerz. Tego właśnie pragnął. Ale ty nie możesz być błędnym rycerzem... Fuuks wyciągnął z kieszeni plik różnokolorowych papierków i rozłożył je na beczce. Wodząc po nich nosem, mamrotał: – Może zrobić z ciebie pokojówkę... nie, ty nie potrafisz usługiwać... chłopkę... nie, jeszcze cię ktoś obrazi, a i do pałacu cię nie wpuszczą... wiedźmę... spalą przypadkiem... Aha! Fuuks wyszarpnął z pliku różowy arkusik i pomachał nim przed nosem Alicji. – Tak. Tego właśnie nam trzeba, bierz. Na arkusiku narysowany był herb: tarcza z pięcioma różami i trzema bocianami trzymana przez dwóch nagich olbrzymów z pałkami. Podpisu nie było. – A to co takiego? – spytała Alicja. – Twoje dokumenty. I twój herb. – A kim ja jestem? – Zagraniczną księżniczką, która przyjechała z nieoficjalną wizytą. Jeśli się nie mylę, jesteś nawet daleką krewną owdowiałej królowej-macochy. – Oj, a może coś prostszego? – Dosyć. Albo jedziesz, albo nie. Ja lepiej wiem, jakie ci dać dokumenty. I tak już przez ciebie rozbiłem wazę, zostawiłem dzieci bez kolacji, a tu tylko czekać, jak żona wróci z konferencji. Co jej wtedy powiemy? Fuuks zerwał się i pobiegł do drzwi prowadzących na zaplecze. Alicji nie pozostało nic innego, tylko pójść za nim. Fuuks odsunął zasuwę i pociągnął drzwi do siebie. Otworzyły się nagle i wszystkie jego dzieci wysypały im się pod nogi. Fuuks żwawo przeskoczył przez nie i pociągnął Alicję do pokoju, w którym pod ścianą stała stara drewniana szafa. Szafa była otwarta na oścież, wylewała się z niej sterta najrozmaitszych sukien, koszul, szlafroków i ręczników. Na tym wszystkim spokojnie spał tłusty rudy kocur. – Ach, psotniki – zmartwił się Fuuks – a jednak poradzili sobie z zamkiem. Ale czym? – Toporkiem, tatusiu – rozległ się głos od drzwi. Ale Fuuks nic już nie słyszał, ku oburzeniu kota dał nura w ciuchy i po chwili wyciągnął ze sterty białą suknię. – Prędzej! – krzyknął podając ją Alicji. – To suknia ślubna mojej żony. Kiedyś żona była całkiem szczuplutka. – Niech pani nie wierzy ojcu – zapiszczał od drzwi dziecięcy głosik. – A tyś jej wtedy nie widział – zaprotestował Fuuks. Alicja chwyciła oburącz sukienkę, Fuuks wepchnął jej jeszcze srebrne pantofelki, przebiegli przez kuchnię, gdzie kipiała na płycie zupa, i wypadli na podwórze. Podwórko było duże, zarośnięte piołunem, łopianami, rzepikiem. Nad chwastami uwijały się w wieczornym półmroku ptaki i motyle. Opodal wznosiła się zardzewiała stara rakieta, jakie już dawno wycofano z okołoziemskich szlaków. Luk był szeroko otwarty, trzymał się tylko na jednym zawiasie. – Prędzej! – popędzał Alicję Fuuks. – Zostały tylko dwie minuty. Zaraz wróci z pracy moja żona i wszystko przepadło. Złapał poniewierający się w trawie taboret i pierwszy pobiegł wąską ścieżką ku rakiecie. Alicja za nim