... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Florek już ją obejmował rękami, gdy mu się wyrwała, paluszkiem pogroziła na nosie. — Nie! nie! powinieneś szanować swą gosposię. Ale — mam słowo. Florek podał rękę. Siedli znowu przy sobie i rozmowa dalej płynęła, rozpryskując się na dowcipy, na których pani Adeli nigdy nie zbywało. Chciała go tego dnia upoić, oczarować, skrępować, ażeby sam się o to starał, czego ona pragnęła najmocniej. Florek odszedł późno, w istocie upojony i szczęśliwy. Lecz powróciwszy do tej izdebki, w której mu surowego Jordana przypominało wszystko, gdy pomyślał o tym, jakie jego przesiedlenie się uczyni wrażenie na przyjacielu — trwoga go ogarnęła. Czuł w duszy, że popełniał krok, którego nikt pochwalić nie mógł. Wystawiał się na niebezpieczeństwo. Wiedział o słabości swojej. — Już ciż — rzekł w duchu — baba nie może myśleć, żebym ja się z nią ożenił. Jest wprost współczucie dla wygnańca i dla współziomka „Poniatouskiego’ — i potrzeba lepszego towarzystwa. Dał słowo — cofać się nie chciał i nie myślał. Tegoż dnia spotkali się z kapitanem. — Wiesz, kochany kapitanie — odezwał się Małdrzyk — tak mi smutno w tym opuszczonym mieszkaniu, nie wytrwam w nim. Zdaje mi się, że się do innego hoteliku przeniosę. — A! dokąd? — spytał Arnold. — Pani Perron daje mi jasny, piękny i tani pokój u siebie — rzekł prędko Florian. Kapitan wąsa pokręcał. — Wystawiasz się na pokusę — odezwał się z uśmieszkiem sardonicznym. — Nie wiem, czy to bezpiecznie. — Oh! oh! — roześmiał się trochę przymuszonym uśmiechem Florek i nie chcąc przedłużać rozmowy, odszedł prędko. Kapitan niedługo myśląc pośpieszył do swej przyjaciółki, pani Durand, którą samą jedną zastał w sklepie. — Cóż to cię tu przyniosło? — zawołała kupcowa — miły gość! miałżebyś ze mną starą za sklepikiem chcieć wypić filiżankę kawy? — Nie odmawiam — rzekł grzecznie Arnold, po staroświecku całując jej rękę grubą i namuloną — ale z czym innym przychodzę. — Mogę służyć ci zaliczką na rachunek? — poczęła Durand. Kapitan aż rękami strzepnął. — Cóż znowu? — No, to już nie odgadnę. Po krótkim namyśle Arnold zbliżył; się jej do ucha. — Co sobie myśli ta kokietka Perron. Bałamuci nam naszego pana Floriana już od dawna; nie dosyć na tym, teraz gdy pozostał sam, bo mój siostrzeniec do Tours pojechał — namówiła go, aby się przeniósł do niej! Pani Durand słuchała ciekawie, ale udzielona wiadomość nie zrobiła na niej najmniejszego wrażenia. Kiwnęła głową. — Cóż w tym tak złego? — odparła. — Wierz mi, ona tak ma pozór płochy — ale kobieta stateczna i nie bez grosza. Jestem pewna, że teraz ją obrachowawszy, choć hotel wzięła z długami, już paręset tysięcy ma pewnie. To nie do pogardzenia. Nie sądzę, żeby wydać się za niego chciała, bo znalazłaby człowieka z pieniędzmi — lecz gdyby do tego przyszło?… Arnold nie umiał już wytłumaczyć, dlaczego ten związek wydawał mu się niemożliwy i niestosowny. Durandowa się uśmiechała. — Cóż cię to tak nastraszyło? — dodała. — Ludzie będą — gadali! — On nieżonaty, ona wdowa — poczęła kupcowa — jeśli pleść będą, to na nią, a jemu jaka krzywda, że ładnej kobiecinie się podobał? gdyby była, jak ja, stara!… Poruszyła ramionami, kazała przynieść kawę do pokoju za sklepem, pannę Julię posadziła na swe miejsce i poprowadziła kapitana, który szedł jak winowajca ze spuszczoną głową. Kupcowa tegoż wieczoru sama poszła przez ciekawość do Marsylskiego Hotelu, do przyjaciółki. — Co to ja słyszę, Adelciu? Czy prawda, że się twój Polak do ciebie przenosi? — A wy skąd o tym wiecie? — rumieniąc się zawołała wdowa. — Ja wiem wszystko, ty filutko! — śmiała się gruba kupcowa. — Cóż, tak dalekoście zaszli? Adela zdawała się namyślać chwilę, zrobiła minkę poważną i nieulęknioną i rzekła serio: — Proszę się nie obawiać o mnie i wierzyć, że wiem, co robię. Nic mi nie grozi. Wcale to nie jest paryżanki, co by z najmniejszej grzeczności i lada uśmiechu chciał korzystać! Człowiek stateczny, nie młodzik, a — ciocia (tak ją zwała czasami) wie, że i ja nie jestem płochą. — Ja też się bynajmniej nie obawiam o ciebie, ale stary kapitan boi się o niego. — Kapitan? — podchwyciła Perron — za pierwszą rażą, gdy go zobaczę, oczy mu wydrapię. Czy i on ma się mieszać do tego? Pogniewała się trochę, lecz w chwilkę potem szczebiotała tak wesoło i swobodnie, jakby najmniejszej nie miała troski. Chciała nawet pokazać pani Durand mieszkanko na drugim piętrze, ale otyła kupcowa, która w loży portiera zasiadła na rozmowę, na schody wspinać się nie życzyła. Małdrzyk po dwóch dniach niepokoju i walki ze sobą znajdował to, co miał zrobić, naturalnym i jak najwłaściwszym. Długi list przygotowywał do Jordana, pełen powagi i morałów, wystudiowany tak, aby mu odjąć wszelką obawę następstw. Wiedział, że pomimo to Jordan się pogniewa, połaje, obawiał się nawet, aby sam nie przyleciał. Spóźniał się z wysłaniem pisma, rachując, że kapitan go może uprzedzić, że na zarzuty łatwiej mu będzie odpowiadać, niż jakby czując się do winy — tłumaczyć z góry, za wcześnie. Stało się, jak przewidywał, gdyż Arnold troskliwy o człowieka, którego mu powierzono, natychmiast do Tours bilet wyprawił. Piorunujący i błagający razem list odebrał od Jordana; Zaklinał go, aby nie ulegał słabości i nie narażał się na nieobrachowane następstwa. Wiedząc, że jedno tylko wspomnienie dziecięcia, imię Moni, może na nim uczynić wrażenie, Klesz cały list nią napełnił. W imieniu sieroty prosił go. Małdrzyk, rozczulony, niespokojny, byłby się już cofnął może — lecz — wstydził „się ulec. Przerobił swój list i najuroczystsze w nim dał zapewnienie, iż żadnego kroku nie uczyni, którego by Jordan nie uznał dobrym. Obiecywał na ostatek, że dla spokoju Jordana dłużej nad parę miesięcy w hoteliku Marsylskim gościć nie będzie. List tak był czuły, serdeczny, ujmujący za serce, że Klesz zmiękł, pozostał w Tours — i Pana Boga opiece powierzył losy przyjaciela. Kapitan miał naglądać, a w razie gdyby się o czym przez panią Durand i pannę Julię dowiedział, natychmiast mu donieść. Przenosiny więc odbyły, się bez przeszkody i z wielką dla Floriana radością, gdyż każda nowość go bawiła