... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Można obró- cić w ciągu jednej nocy. Odległości w świecie Pomiędzy były takie same jak po tej stronie. Tylko że to nie był mój teren. Biała plama. Sto dwadzieścia kilometrów niezbadanego interioru, gdzie mogło kryć się wszystko. „Tu mogą być tygrysy". Bałem się tam jechać. Wiedziałem, że tutaj niczego nie znajdę. Klasztor-hospicjum. Nie po to wzniesiono go w jakiejś zapyziałej wiosce, żeby przyjmować gości. Trzeba byłoby udać się do klasztoru stojącego w świe- cie Pomiędzy. Zjadłem samotną kolację, patrząc na zapadający za oknem ołowiany zmierzch. Maleńki ogródek od strony ulicy nie wyglądał aż tak źle. Jakby to było oglądać te niesamowite oczy na co dzień? Może moglibyśmy przez jakiś czas spotykać się w tajemnicy przed jej ciotkami? Czy umiałyby się do- wiedzieć? A może ona umiałaby to przed nimi ukryć? Czy by chciała? Wykąpałem się. Umyłem zęby. Napiłem się mleka. A potem zgasiłem światła i po- szedłem spać. Normalnie, w łóżku, o wpół do dwuna- stej. Jak człowiek. Bez cudów, bez zaświatów i wizji. Zwyczajny sen. Poduszka, kołdra, szklanka wody na nocnej szafce. Jak normalny człowiek. Obudziłem się w ułamku sekundy, ogłupiały, nie- zdolny do zebrania myśli i bezbronny, niczym sparali- żowany. Dzwonił telefon stacjonarny. Dzwoniła moja komór- ka. Płonęły wszystkie światła, grało radio, telewizor hu- czał białym szumem, komputer płonął sinym blaskiem ekranu. Wszystko naraz. Leżałem z otwartymi z przerażenia oczami, zalany elektronicznym zgiełkiem, i nie byłem w stanie zare- agować. Najpierw myślałem, że mnie napadli. Potem sam już nie wiem, co myślałem. Odebrałem telefon. Ten przy łóżku. Komórka zano- siła się swoją melodyjką gdzieś w przedpokoju. To była ona. Patrycja. Rozpoznałem jej głos, mimo że był zmieniony, straszny, charkotliwy, wymieszany z dziwacznymi zakłóceniami. Brzmiał jak prosto z pie- kła. - Pooomóż... Błagam... To jaa... Pomóż miii... - rów nocześnie rzężenie, szept i krzyk. Gdyby można było zadzwonić z szubienicy, to właśnie tak by to brzmiało. Gdy słyszałem ten dźwięk, czułem, jak przenika mnie lodowaty dreszcz. Włosy stawały mi dęba. To była ona - Patrycja. Oczywiście wywrzaskiwałem te wszystkie obowiąz- kowe: „Co się stało? Słyszysz mnie? Gdzie jesteś?". - Błaaghaam... Phooomóż... Wyskoczyłem z łóżka. Kiedy szarpałem się ze spodniami, pomyślałem, że to musi być sen. Musiał. A potem zastanowiłem się przez chwilę i uspokoi- łem. Ktoś mnie podpuszczał. To nie był pierwszy dzi- waczny, widmowy telefon, który odebrałem. Mogła do mnie zadzwonić. Ale dlaczego płonęły wszystkie świat- ła? Kto włączył telewizor? Przez ekran komputera z góry na dół płynęła równa kolumna liter: „Pomóż mi pomóż mi pomóż mi...". „Phooomóóż..." charczał telewizor, dławiąc się bia- łym szumem. „Tho jaaa...". Patrycja. Może wiedźmy tak właśnie wzywają po- mocy? „Phoomóż...". Wbiłem nogi w buty, ledwo mogłem poradzić sobie > ze sznurówkami plączącymi się niczym robaki w roz- dygotanych palcach. Dokumenty. Klucze. Kluczyki od samochodu. Telefon. Wizytówka. Jej \ wizytówka, leżąca na stoliku obok telefonu w salonie. Wracałem po nią z garażu. Nie pamiętam, jak otworzyłem garaż i furtkę. Nie pamiętałem, czyje zamknąłem. Pamiętam puste miasto w rudym świetle lamp so- dowych, pulsujące żółcią światła na zamarłych skrzy- żowaniach. Porzucone ulice, gdzie wiatr miotał sta- rymi gazetami i plastikowymi torbami. Jak po jakiejś zagładzie. Wyglądało to jak świat Pomiędzy. Pamiętam pisk opon na mokrym asfalcie i żal, że nie mam żadnej broni. Nie wiedziałem, co się stało, ale czułem, że nie cho- dziło o to, iż włosy zaplątały jej się w lokówkę. Broń mogła się okazać niezbędna. Niestety. Nawet w normalniejszym państwie, gdzie pistolet to po prostu przedmiot, a nie pomiot szatana lub przywilej zarezer- wowany dla notabli, policjantów i bandytów, nie dostał- bym pozwolenia. Jestem świrem. Mam to w papierach. Sprawdziłem adres na rozłożonym na siedzeniu pa- sażera planie, stojąc gdzieś wśród odrapanych kamie- nic, gdzie sklepy pozamykano drewnianymi okiennica- mi popstrzonymi przez graffiti. Mieszkała w starej kamienicy, takiej, w jakiej spę- dziłem dzieciństwo i w jakiej nie chciałbym mieszkać za żadne skarby świata. Dobrze je znam. Chłodne, za- puszczone klatki schodowe, wiecznie ciemne, wzbija- jące kamienne echo aż po dach, ślepe podwórka z go- łej, zerodowanej przez lata cegły, ściany często jeszcze upstrzone śladami po kulach, krzywe okna o maleń- kich szybkach. Nawarstwiony przez pokolenia smród kapusty, stęchlizny i pleśni. Pełno duchów, wspomnień i łez, dosłownie promieniujących ze ścian. Nie znoszę takich miejsc. Zaparkowałem kawałek od jej kamienicy, z obowiąz- kową bramą na podwórze, jak odwrócone „U". A potem dałem połknąć się ślepemu kwadratowi murów, wśród błyskających czernią okien i wszedłem do środka