... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

- Pan Welt dopiero z pół godziny jak od nas wyszedł. - Tutaj był? - Brał pięćdziesiąt sztuk białego towaru. - Dla siebie? - Nie, na zlecenie Amfiłowa, do Charkowa. Cygarem można służyć? - Owszem, zapalę, bo jestem diablo zmęczony. Zapalił i siadł na wysokim taburecie, przed pustym biurkiem. Główny buchalter kantoru, który go z uniżonością traktował cygarem, stał przed nim, napychając sobie fajkę tytoniem, kilku młodych chłopaków, usadowionych na wysokich kobyłkach, pisało w wielkich czerwono poliniowanych książkach. Cisza, jaka tutaj panowała, drażniący skrzyp piór, monotonne cykanie zegaru, denerwująco działały na Borowieckiego. - Cóż słychać, panie Szwarc? -- zapytał. - Rozenberg się załamał. - Zupełnie? - Nie wiadomo jeszcze, ale ja myślę, że się będzie Układał, no, bo co za interes robić zwykłą klapę?- zaśmiał się cicho i przybijał palcem wilgotny tytoń w fajce. - Firma traci? - To zależy od tego, ile będzie płacił za sto. - Bucholc wie? - Nie był jeszcze dzisiaj u nas, ale jak się dowie, zabolą go odciski; jest czuły na straty. - Jego szlag może trafić - szepnął któryś z pochylonych przy robocie. - Byłaby szkoda! - Bardzo wielka, niech Bóg broni! - Niecn żyje sto lat, niech ma sto pałaców, sto milionów, sto fabryk. - I niech go razem sto choler ciśnie! - szepnął cicho któryś. Cisza się zrobiła. Szwarc patrzył groźnie na piszących, to na Borowieckiego, jakby chciał się usprawiedliwiać, że on nic nie winien, ale Borowiecki znudzonym wzrokiem patrzył w okno. W kantorze panowała atmosfera przytłaczającej nudy. Ściany aż po sufit wyłożone drzewem malowanym na dąb, pełne półek i ksiąg rozstawionych systematycznie, żółciły się smutnie. Na prost okien stał wielki, czteropiętrowy budynek z nagiej czerwonej cegły i rzucał szarordzawy, przygnębiający refleks do kantoru. Przez podwórko, wylane asfaltem, po którym turkotały od czasu do czasu wózki i przechodzili ludzie, w kilku kierunkach biegły na wysokości pierwszego piętra grube, jak ramiona atlety, transmisje warcząc głucho, od czego szyby w kantorze ustawicznie drżały. Wysoko nad fabryką wisiało niebo ciężką, brudną płachtą, z której ściekał drobny deszcz i spływał po zabrudzonych murach smugami jeszcze brudniej szy-mi i sączył się po oknach kantoru, zakurzonych pyłem węglowym i bawełnianym, niby wstrętne plwociny. W kącie kantoru, nad gazem, zaczął szumieć samowar. - Panie Horn, może pan dać mi herbaty? - A może pan dyrektor zechce butersznicik! - ofiarowywał uprzejmie Szwarc. - Tylko trochę koszerny. - To znaczy, że lepszy, niźli pan jadasz, panie von Horn! Horn przyniósł herbatę i zatrzymał się na chwilę. - Co panu jest? - zapytał go Borowiecki, który z nim znał się bliżej. - Nic - odparł krótko i powlókł nienawistnym spojrzeniem po Szwarcu, który rozwijał butersznity z gazety i układał je przed Borowieckim. - Wyglądasz pan bardzo źle. - Panu Horn nie służy fabryka. Po salonach trudno mu się przyzwyczaić do kantoru i do roboty. - Bydlę albo inny parszywiec może się łatwo przyzwyczaić do jarzma, ale człowiekowi trudniej - syknął ze złością, ale tak cicho, że Szwarc nie zrozumiał słów, spojrzał uważnie, uśmiechnął się tępo i szepnął: - Panie von Horn! Panie von Horn! Może pan dyrektor spróbuje, jest tu kombinacja szynki z pular-dą, bardzo dobra, moja żona jest sławna z tego. Horn odszedł, usiadł przy biurku i błądził spojrzeniem po murach czerwonych, po oknach, za którymi bieliły się stosy szarpanej do przędzenia bawełny, - Daj mi pan jeszcze herbaty. Borowiecki chciał go wybadać. Horn herbatę przyniósł i nie podnosząc oczów zawrócił się do odejścia. - Panie Horn, może pan za jakie pół godziny przyjdzie do mnie? - Dobrze, panie dyrektorze. Ja nawet miałem interes i w tym celu jutro się wybierałem do pana. A może pan teraz zechcesz wysłuchać? Chciał coś poufnie szepnąć, ale do kantoru weszła kobieta, czworo dzieci wpychając przed sobą. - Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! - szepnęła cicho, ogarnęła wzrokiem te wszystkie głowy, co się podniosły znad pulpitów, schyliła się pokornie do nóg Borowieckiego, bo stał najbliżej i miał najbardziej pokaźną twarz. - Wielmożny panie dziedzicu, a to z prośbą przyszłam, wedle tego, co mojemu mężowi głowę urwało w maszynie, co ja teraz sierota biedna z dzieciami, co my jesteśmy biedne. Tom przyszła dopraszać się sprawiedliwości, aby mi pan dziedzic dał wspomożenie, jako mojemu mężowi urwało głowę w maszynie. Wielmożny panie dziedzicu - i schyliła się znowu do kolan Borowieckiego, wybuchając płaczem. - Za drzwi, wynosić się, tutaj takich spraw nie załatwia się! - krzyknął Szwarc. - Cicho pan bądź! - zawołał na niego Borowiecki po niemiecku. - Proszę pana, ona już od pół roku nachodzi wszystkie oddziały i kantory nasze, nie można się jej pozbyć niczym