... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Czyżby bał się, czyżby podejrzewał, że to się może zrodzić tak znienacka - z dąsów, ze zniechęcenia i naprawdę bez niczyjej winy? - Zlał się! - obwieściła Sylwia prawie z satysfakcją, wprowadzając do pokoju psa. - Nie mogłaś wziąć od razu ścierki spod wanny i wytrzeć? - zgromiła córkę Agnieszka. - Nie znam się na tym, a w ogóle jem teraz śniadanie. - Sylwia zajęła spokojnie miejsce przy stole i sięgnęła po następny kawałek szynki. - Nie znasz się na tym? - zakrztusiła się własnym głosem Agnieszka. - Nie trzeba specjalnego przeszkolenia, żeby wytrzeć podłogę po chorym psie. - Właśnie - po chorym! Mogłabym się zarazić. - Idź mi natychmiast... - zaczęła groźnie Agnieszka. - Uspokój się, kochanie - Rozciłowski poderwał się z krzesła. - Ja to zaraz zrobię, tylko chyba - zwrócił się do córki - będę musiał zastanowić się nad naszym wyjazdem do Bukowiny. - Co ty mówisz? Tatusiu! - Sylwia także zerwała się z miejsca w mgnieniu oka przemieniona w grzeczne, czarujące dziecko. Dopadła ojca, objęła go, powstrzymując od dotknięcia klamki. - Przecież ja tylko tak... ja to zaraz zrobię... Zaraz wytrę tę kałużę... nie będzie żadnego śladu... - Nie, nie - szamotał się z nią Rozciłowski. - Ja to zrobię! - Naprawdę nie miał żadnych zdolności wychowawczych i zdawał sobie właśnie z tego w bolesny sposób sprawę, niepewny, czy to łagodność i pobłażliwość, czy też surowość i natychmiastowa kara mogły odnieść właściwy skutek. - Nie pozwolę! - łkała rozdzierająco Sylwia. - Nie pozwolę, żeby tatuś... żeby mój tatuś... - I po co ja sprowokowałam ich, żeby przenieśli tu ten stół? - myślała babka Wysoczarska. Utraciwszy apetyt machinalnie nabijała na widelec kawałki szynki i bez pośpiechu niosła je do ust. Jej krakowskie mieszkanko objawiło jej się nagle jak oaza ciszy, spokoju, psychicznego komfortu. - Usiądź! - grzmiał Rozciłowski, odpychając od siebie córkę. - Proszę cię, natychmiast wracaj do stołu! - Nie! - płakała coraz głośniej Sylwia. - Akurat ty masz to robić? Nie pozwolę ci... nie dam... - Sylweczko! - odezwał się spokojnie Wiktor. Wziął pod pachę psa, usadowionego już przy jego, nieomylnie wśród innych stóp pod stołem odnalezionych nogach, podniósł się z krzesła. - Jakoś dogadywaliśmy się razem przez te czternaście lat. Wiesz co - zrobimy to razem. - Och tak, dziadziu! - Sylwia puściła ojca i jeszcze rozbeczana, jak przedszkolak, przyskoczyła do dziadka i przytuliła mokrą od łez twarz do rękawa jego marynarki. - Tak, dziadziu, tak! Chodźmy! - Najpierw zrobimy pieskowi zastrzyk, bo już pora, a potem raz dwa zabierzemy się do tej roboty na górze. - Zachowanie Sylwii sprawiło, że Wiktor zaczął zwracać się do niej, jak do dziecka, ale nawet go to wzruszyło. - Zgoda? - Zgoda, dziadziu! Zgoda! - Sylwia wzięła od dziadka psa i pobiegła z nim do gabinetu. Wiktor, obrzuciwszy rodzinę jednak jakby nieco triumfującym spojrzeniem, wyszedł za nią. Kocham go! pomyślała Karolina z rozbawionym zdumieniem, że objawia jej się to w takich okolicznościach, z takiego właśnie powodu i aż tak, że chciałoby się to na głos wykrzyczeć. Spojrzała na matkę Wiktora, a ta odpowiedziała jej także uśmiechem, jakby chciała powiedzieć - widzisz, jakiego wspaniałego wychowałam ci chłopaka! A rodzice Sylwii milczeli