... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Dlaczego o niej rozmawiali? I co miało jej nie dotyczyć? Przypomniała sobie zdanie: „Chcę pokazać Kayleigh, gdzie jest jej miejsce". Z trudem przełknęła ślinę i rozpaczliwie próbowała znaleźć odpowiedzi na dręczące ją pytania, lecz nic nie przychodziło jej do głowy. Zapragnęła pójść do kuchni i posiedzieć tam z Colette, jak to robiła wieczorami. Tam czuła się bezpiecznie. Mogła pogawędzić z Colette 0 jej nowych sukniach albo o psotach spłatanych tego dnia przez Wenus 1 Walentynę. Tam nie musiała rozmyślać o swoim strasznym losie. Jak te upiory mogły dosięgnąć ją zza Atlantyku? Otworzyła drzwi do galerii, wyjrzała na podwórze i zobaczyła, że do kuchni wchodzi Laban. Było już ciemno i w blasku padającym z głównego budynku mogła dostrzec wyraz oczekiwania na twarzy Colette, nim Laban zamknął za sobą drzwi. Gdy wszystko z powrotem ogarnęła ciemność, zrozumiała, że u nikogo nie znajdzie pociechy. Co począć? Co począć? Gdy wracała do sypialni, powzięła decyzję. Pójdzie do Bride'a. Nadszedł czas, żeby się przekonać, co on o niej wie. Mógł przecież równie dobrze przyjść do niej, nie miała więc po co chować się we własnym pokoju przed przeznaczeniem. Nie mogła się w nim nawet zamknąć. St. Bride nie był kimś, komu byle rygiel przeszkodziłby dopiąć swego. Nabrała tchu i otworzyła drzwi do salonu. - Wejdź, Kayleigh - rozległ się w mroku jego głos. Usłyszał widocznie skrzypienie posadzki pod jej stopami. - Przyszłam - szepnęła. Stał w drzwiach prowadzących na galerię, patrząc w dal, ku rzece. Zlękła się jego groźnie wyglądającej sylwetki i pomyślała, że lepiej byłoby jak najszybciej wrócić do sypialni. Stała pośrodku ciemnego salonu pełna lęku, niezdecydowania i niezdolna ruszyć się z miejsca. - Podejdź tu - rzekł zaskakująco łagodnie. Ja... ja nie sądziłam... - zaczęła, lecz przerwał jej. - Chodź tu. Mam coś dla ciebie. Cicho podeszła do drzwi. 147 - Tu jestem - rzekła cicho z bijącym przeraźliwie sercem. - Byłem dziś w mieście - oznajmił, trzymając w rękach coś jedwabistego. - Colette powiedziała mi, że trzeba ci gorsetu, więc... - urwał. Mogła dostrzec linie szwów, lecz w świetle księżyca nie potrafiła rozróżnić koloru. Zaskoczyło ją, że wpadł na pomysł obdarowania jej tak bardzo osobistą częścią stroju, lecz St. Bride w jednej chwili potrafił być pełen uroku, a w następnej przerażający. - Włóż go. - Podał jej niezręcznie gorset. - Teraz? - zdumiała się. -Tak. - Jestem głodna. Może byśmy coś zjedli? - Chcę, żebyś go włożyła. - Wcisnął jej gorset w ręce. - Teraz. -Ależ... - Włóż go zaraz - rzekł cicho. Potem odwrócił się znowu ku rzece. Jego ostry jak u drapieżnego ptaka, wyrazisty profil zarysował się w słabym świetle. Coś go dotkliwie gnębiło. W tej chwili nie należało się spodziewać po nim dworności. W swoim pokoju, przy świetle świecy, Kayleigh nerwowo zrzuciła z siebie suknię. Spojrzała na trzymany w drżących dłoniach gorset i zobaczyła, że jest szkarłatny. Niepewnym ruchem wciągnęła go na siebie i zasznurowała. W innych okolicznościach zaczęłaby pewnie delektować się jedwabiem i fiszbinami, niemal już zapomnianymi. Gorset był świetnie uszyty, a jego kolor znakomicie kontrastował z jej rozpuszczonymi czarnymi włosami. Dzisiejsze okoliczności wyglądały natomiast przerażająco. Nie wiedziała, na co się zanosi, lecz zrozumiała, że wkrótce się dowie, bo słyszała, jak St. Bride krąży po salonie, z niecierpliwością oczekując jej powrotu. Powoli zapięła ciemnobłękitną lnianą suknię i otworzyła drzwi. Kiedy zasznurowała gorset, St. Bride zapalił wszystkie świece. W jej pokoju panował przyjazny półmrok. Przejmowało ją więc lękiem, że musi przed nim stanąć w tak jasnym blasku. Drżąc, podeszła do kanapy, na której siedział. Spostrzegła, że w każdym miedzianym lichtarzu, w każdym srebrnym świeczniku płonęła świeca. Stanąwszy przed nim zobaczyła, że znów żuje korzeń sasafrasu. Spojrzał na nią spod przymkniętych powiek tak, że krew napłynęła jej do twarzy. - Obróć się. Usłuchała go. Na widok jego twarzy dreszcz przebiegł jej po plecach