... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Żal mi cię, przyjacielu. To nie jest jakaś wspaniała, szczytna kampania - to wojna domowa, podjazdowa, którą ciężko wygrać. I jest coś jeszcze! Co to takiego, zapytałem. Mimo że miał już dobrze w czubie, spoważniał i odparł: - Musicie pozwolić nam walczyć. Jeżeli sami nie obronimy naszego kraju, nie zasługujemy na niego. Powiedz to swoim przełożonym. Zapewne dałem słowo, że to zrobię, ale była to jedyna obietnica, której nie mogłem dotrzymać. Pracując z Nguyenem, w okresie kryzysu kubańskiego martwiłem się też i o inne rzeczy - na przykład o amunicję. Ludzie Nguyena mieli kilka sztuk M-1; to doskonały karabin dla żołnierza piechoty, choć trochę przyciężki i niezgrabny dla Wietnamczyka, znacznie niższego od przeciętnego Amerykanina. Chciałem zdobyć dla nich dość amunicji, żeby zanim wyślę ich do dżungli, wiedzieli, co ich broń potrafi. Brzmi to sensownie, prawda? Znalezienie choćby kilku skrzynek pocisków kalibru trzydzieści wymagało ode mnie mnóstwa pracy, płaszczenia się i jeżdżenia po Sajgonie. To chyba zabawne, że w ostatnich dniach przed wybuchem wojny - kiedy w silosach rakiety szykowano do odpalenia, nasze B-52 oraz radzieckie „niedźwiedzie” i „żubry” patrolowały przestrzeń powietrzną, krążowniki i niszczyciele blokowały Kubę, a okręty podwodne zdążały ku wyznaczonym celom - pewien żołnierz w armii wuja Sama martwił się tylko o to, skąd wytrzasnąć jeszcze skrzynkę amunicji. W ostatni weekend października przestałem się nią przejmować. Dwudziestego siódmego, w sobotą, Kubańczycy zestrzelili nasz U-2. Idąc na śniadanie, dowiedziałem się, że w odwecie za to nasze lotnictwo zbombardowało wyrzutnię rakiet ziemia-powietrze, która otworzyła ogień do U-2. Jeden ze starszych żołnierzy, niejaki Kyle Secord, słuchał wiadomości z radia stojącego w małej świetlicy. Pochodził z Florydy, z Key West. Cały w skowronkach przekazał nam nowinę. - Stary J.F.K. wreszcie udowodnił, że ma jaja - rzekł z przeciągłym południowym akcentem. - Zobaczycie, niedługo wyląduje na Kubie piechota morska i spadochroniarze. Cóż, nie przepadałem za Kyle'em (był jednym z tych, którzy często i chętnie mówili o „ryżowych czarnuchach”), ale tego dnia przemawiał jak prorok. Zanim siedliśmy do kolacji, zaczął się desant Marines - największy od czasów Inchonu w Korei w 1951 roku - a 82. i 101. brygady spadochronowe zostały zrzucone w rejonie Hawany, żeby zająć lotniska. Bomby spadły na wyrzutnie rakiet, a jednostki biorące udział w blokadzie zaczęły zatapiać radzieckie okręty podwodne. Dziwny widok przedstawiali sobą żołnierze siedzący na wiklinowych fotelach, wsłuchani w przerywany trzaskami opis wojny toczącej się tysiące kilometrów od miejsca, w którym się znajdowali. Wiatraki leniwie kręciły się nad ich głowami, a Głos Ameryki z trudem przebijał się przez zgiełk sajgońskiego ruchu ulicznego. Nie rozmawialiśmy wiele; w świetlicy przybywało doradców, zaczęli się też pojawiać pojedynczy Wietnamczycy. Siedzieliśmy z ponurymi twarzami, kopcąc papierosy, i choć od czasu do czasu ktoś zdobywał się na brawurowy żart, myśli wszystkich podążały chyba podobnym torem: co z chłopcami, którzy są w oddziałach desantowych? Co w domu? Co zrobią Rosjanie? Drażniło nas wszystkich, że właśnie rozgrywa się prawdziwa wojna, a my nie bierzemy w niej udziału - wojna dająca obietnicę awansu, odznaczeń, zdobycia prawdziwego doświadczenia bojowego, a nie jakaś zabawa w żołnierzyków i doradców, w której ci drudzy uczą tych pierwszych, jak strzelać i jak chodzić po lesie, żeby nie hałasować niczym stado słoni. Przytaczając ten opis, próbuję oddać ducha czasów: byliśmy tak pewni siebie i pozbawieni wyobraźni, że nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, jakie mamy szczęście. W poniedziałkową noc siedzieliśmy przy radiu i jedliśmy spóźnioną kolację, kiedy z głośnika dobiegł wysoki, przerażony głos spikera: radzieckie oddziały lądowe na Kubie stawiły zdecydowany opór desantowi, a nasze siły inwazyjne i okręty wsparcia zostały ostrzelane taktyczną bronią atomową o małej sile rażenia. Nawet dziś, choć po latach do wszystkiego nabiera się dystansu, nie umiem należycie oddać wstrząsu, jakim była dla nas ta wiadomość, i przerażenia, jakie poczuliśmy; daliśmy się ponieść jakiejś „spokojnej panice”. Oto pierwszy raz od 1945 roku nuklearny dżin został wypuszczony z butelki w warunkach bojowych. Wydarzenia następnych dni zwaliły się na nas jak lawina; każdy kolejny serwis przynosił wiadomości gorsze od poprzedniego i był jak cios prosto w żołądek. Mało kto wyszedł ze świetlicy. Piliśmy, paliliśmy, coś tam jedliśmy, drzemaliśmy na podłodze - i tylko co kilka godzin ktoś chował twarz w dłoniach i cicho płakał albo zaczynał krzyczeć i szukał zaczepki, byle tylko dorwać kogoś w swoje ręce. Nasi wietnamscy asystenci byli przy nas i podejrzewani, że walczyli z własnym strachem: oto ich niezwyciężony przyjaciel i sprzymierzeniec walczył o życie, przez co problemy ich małego kraiku zeszły na dalszy plan. A wiadomości z godziny na godzinę coraz bardziej nas przygnębiały. Po pierwszym uderzeniu nuklearnym na Kubie nasze lotnictwo rozpoczęło naloty na cele militarne w Związku Radzieckim; okręty stacjonujące w rejonie Morza Śródziemnego zaczęły ostrzeliwać jednostki radzieckie; Rosjanie wkroczyli do Berlina Zachodniego; na Kubie zapanował kompletny chaos, tak że z płonącej wyspy nie wychodziły na zewnątrz żadne informacje