... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
A teraz musi czekać. Na kilku rzymskich posłów. Gardzi Rzymem jak prawdziwy Florentczyk. Nie przywykł do tego, by czekać. Wielkie sprawy życia przychodziły do niego same. Starczyło wyciągnąć po nie rękę. Często nawet tego ruchu nie robił, i to nie z nadmiaru pychy, raczej ze zmęczenia. Albowiem urodził się w szczęśliwej konstelacji Wenery i Saturna, wszystko samo wpadało mu w ramiona: kobiety, przepych, złoto. Najpiękniejsze kobiety Florencji z wargami wilgotnymi i rozchylonymi miłością, z ramionami spragnionymi i piersiami pełnymi jak dojrzałe owoce - przychodzą do niego, oddają się i proszą, by im mówił o ich ciszy i ich nocach, a nie o swojej ciszy i swoich nocach, żądają, by im nie bronił być takimi, jakimi być pragną. Florentynki, chcąc pozostać w pamięci kochanków piękne, muszą umrzeć młodo. Piękność nad pięknościami, najpowabniejszy i najgorętszy kwiat Florencji, Simonetta degli Albizzi, spoczywała w jego objęciach i umarła w szesnastym roku życia, spalona miłością jak kwietna łąka błyskawicą. Miłość nie ma wieku. Wówczas była pora krótkich, jesiennych dni. Miał zawsze to, czego pragnął. W jego domu były zbiory nie znane nawet na dworze papieskim. Specjalni agenci kupowali dla niego wykopaliska nawet w Grecji. Jego tureckie filie bankowe pęczniały od złota. A jednak często nudziło go to wszystko. I teraz go nudzi. Czeka. Troskliwie ogląda swe piękne wypielęgnowane ręce, gładzi kędzierzawy zarost i obserwuje starego Pazzi przez zmrużone ironicznie powieki. Zapewne starzec traktuje tę całą sprawę poważnie. Jak gdyby to nie było wszystko jedno: Florencja, Rzym, Medyceusze, Pazziowie, papież... O ileż przyjemniej byłoby siedzieć teraz w domu i czytać Senekę, popijać mrożone wino, a nie to bankierskie, byle jakie, cierpkie. Dobre, prawdziwe wino, wybrane ze smakoszostwem, mocnymi korzeniami przyprawione, na każdy wieczór inne, zależnie od kaprysu, wino specjalne. Popijać, omdlewającą dłonią lekko gładzić lśniącą sierść charta i czytać. Mimo woli powtarzał ostatnie zdania, które wczoraj przeczytał ze starego tekstu, pięknie na pergaminie przepisanego ręką mistrza Andrea Marcello: "To, czego pragniesz, jest wielkie i wzniosłe, i bliskie Bogu: nie dać się wyprowadzić z równowagi. Ten niezakłócony stan duchowy Grecy określają słowem euthymia, a ja nazywam spokojem." Bandini położył na stole swe gładkie, wypielęgnowane ręce z paznokciami spiłowanymi w kwadrat, co stało się w ostatnich czasach modą u kobiet, i znowu chłodnym, lekko kpiącym spojrzeniem prześliznął się po milczącej twarzy starego Jacopo. Starzec zapewne nie czytał dzieła Seneki "De tranquillitate animi". Szkoda! Dobrze byłoby mu coś o tym opowiedzieć... Ale teraz? - Uśmiechnął się i przeczesał palcami naperfumowaną brodę. - Niezły dowcip... Po co ja tu właściwie siedzę? - Wzruszył ramionami. - Cóż, z początku mnie to bawiło. Najpierw Medyceusze, potem Sykstus... - Znowu uśmiechnął się ironicznie. - Ale Florencja?... - Oczy Bandiniego nabrały surowego wyrazu, jak gdyby rozwiązywał jakiś trudny tekst, którego sensu nie można na razie zrozumieć. - Seneka mówi: "I ten, komu w bitwie ręce obcięto, może nawoływaniem i zachęcaniem przysłużyć się ludowi swemu. Czyń i ty podobnie, a jeśli los usunie cię z czołowego stanowiska w państwie, stój jednak wytrwale i pomagaj głosem, a jeśli cię kto za gardło ściśnie, stój pomimo to i pomagaj milczeniem." Jeśli cię kto za gardło ściśnie... Nagle wstrząsnął nim dreszcz. Powiew nieznanej grozy zmroził mu nerwy, oczy przysłonił mrok, ręce opadły bezsilnie. Zbladł trochę, ale opamiętał się szybko, a ponieważ nie potrafił sobie tego wytłumaczyć, zaczął myśleć o czym innym. Trzecim oczekującym jest Giacomo Pazzi. Stara się zachować spokój, ale twarz go zdradza. I jego ręce są nerwowe i niespokojne. Popija wino krótkimi, łapczywymi łykami, a kiedy sobie dolewa, za każdym razem dzban dzwoni o szkło. Jest najmłodszy z nich, prawie równy wiekiem Francescowi, którego oczekują z Rzymu. Czarne jak smoła włosy okalają jego twarz, młodą, bladą i niewieścio uroczą. Tak, jest piękny i Francesco go kocha, Leonardo da Vinci go kocha, messer Botticelli go kocha. Jest piękny, ale jego oczy płoną przedziwnym ogniem, jak oczy straceńca. Giacomo nie wierzy ani w Boga, ani w papieża. Giacomo chciałby wierzyć i w papieża, i w Boga. Chciałby wierzyć, lecz nie może, jak nie może wierzyć jego przyjaciel Pierpaolo Boscoli, który jest platończykiem. Ale Giacomo nie może być nawet platończykiem. Giacomo rozpaczliwie usiłuje wierzyć i całe noce spędza klęcząc przed ołtarzem w S. Maria Novella, by znów przez kilka następnych zachłystywać się nienawistnym bluźnierstwem. Giacomo czuje w sercu zęby żmii, która zagryza nie od razu, lecz wolno, bardzo wolno, stopniowo i coraz wolniej. Gdy słyszy słowo boże, zęby wgryzają się mocniej i serce kipi spienionym jadem. Giacomo prosi Boga o zmiłowanie i wie, że Bóg go nie słyszy. Niekiedy wydaje mu się, że żyje w dwóch postaciach. Ten drugi Giacomo robi zawsze coś innego niż ja, a przecież to również jestem ja! Ile razy nie chce mu się wracać do domu z obawy, że ten drugi Giacomo już tam jest i czeka na niego. Co by mu powiedzieć, czego dowiedzieć by się od niego? A gdyby nawet ten drugi nagle rozpłynął się i zniknął, Giacomo nigdy nie uwierzy, że to była tylko halucynacja; na pewno mówiłby dalej do niego i dużo upłynęłoby czasu, zanim uświadomiłby sobie, że w pustym pokoju wypowiada przerażonym głosem jakieś słowa - do nikogo