... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Patrzył na matkę i martwił się, że siedzi niewygodnie, oparta ramieniem o ścianę, nasłuchiwał kolejnych nawrotów psiego ujadania i strzelaniny, układał się na twardej podłodze tak, by ustało tętniące pod gipsem łomotanie w obrzmiałej nodze. Położył głowę na chlebaku i spojrzał w żar popielnika. Oczy piekły go ze zmęczenia i od czadu, ale nie chciał odwracać wzroku, od światła. Podłoga była szara, zradlona ze starości. Deska musiała być sosnowa, bo słoje wyraźnie układały się w wypukłe i zaklęsłe miękkie linie. Nagle słoma zaruszała się tuż przy jego.policzku. Zamigotało światełko refleksu na czarnej pokrywie skrzydełek. Karaluch przesunął się przez jaśniejszą plamę na podłodze i zniknął w kupce słomy. Jerzy odruchowo odsunął głowę. Zwabiony nikłym szelestem spojrzał w bok. Między znieruchomiałymi we śnie podróżnymi słoma ruszała się to tu, to tam. Karaluchy buszowały po podłodze. Biegały, sunęły między źdźbłami, przystawały przy tobołkach podróżnych, dotykały ich twardymi czułkami i odbiegały nerwowym, urywanym, zygzakowatym ruchem. Mrowiły się wszędzie. Jerzy nie próbował już usuwać się. Zaglądały co pewien czas w jego szeroko otwarte oczy i biegły dalej, uspokojone bezruchem ludzi. Obraz zamglił się i senność rozluźniała napięte mięśnie. Jerzy widział przed sobą krzątaninę czarnych, błyskających, obłych kształtów aż do chwili, kiedy przymykał oczy. Potem karaluchy wpełzały w jego ostatnie myśli, wypełniały sen, mrowiły się pod powiekami, drażniły kłującymi dotykami czuł-ków, szeleściły słomą. Wiał silny wiatr i chmury, szare na szarym tle, rozsnuwały się nisko. Mróz zelżał nieco, ale wiatr wciskał zimno przez najmniejsze szczeliny pod ubranie, kłuł w policzki. Jerzy od- 135 ruchowo podkulał ciężki gipsowy but, żeby nie sunąć nim po śniegu; zdawało mu się, że zimno ogarnia jego nogę i usztywnia palce. Przypomniała nu się siostra z operacyjnej. Teraz, po wyjściu ze szpitala, kiedy ból nie oszałamiał, nie chciał już amputacji i bał się każdego urazu, dotknięcia, które czuł nawet przez gips, jakby biała powłoka stała się jego drugą skórą. Do Sanu było niedaleko. Rzeka przepływała tuż za wsią. Pędziła swoje wody w niewielkiej kotlinie szara, pobielona mętnymi pecynami kry. Nie była bardzo szeroka, ale nurt wypełniał ją od brzegu do brzegu, zwijał się coraz nowymi wirami, chrzęścił trącymi o siebie lodowatymi złomami. Do niej od wiejskiej drogi prowadził trakt wyłożony kocimi łbami, oślizgły i niebezpiecznie pochyły. Nad brzegiem zgromadziło się kilkadziesiąt osób. Stali tam już na pewno od długiego czasu, milczący, nieruchomi, zapatrzeni w bury, gwałtowny, groźny odmęt. Kilka lodzi wysunięto daleko na brzeg, w miejsca bezpieczne. Podróżni trzymali się razem, od tutejszych uzależnieni najpierw noclegiem, teraz przeprawą na drugą stronę Sanu, obcy w tym miejscu. Matka i Jerzy docierali do nich w milczeniu, jakby spóźnili się na jakiś spektakl czy zebranie, na którym zapadły już decyzje i teraz nie było o czym mówić. Kilku miejscowych łatwo było odróżnić w tym tłumie: nie mieli ze sobą żadnych pakunków. Jeden z nich, widać najbardziej skłonny do przeprawy, trzymał w ręku długie wiosło. Podpierając się na nim podchodził do samej wody i kopał bezmyślnie bryły lodu wyrzucane na brzeg. Lód byl gruby. Ciężkie bryły nie dawały się ruszyć ani nawet zachwiać. Z bliska widać było, z jaką siłą uderzały. Dalej niesione szybkim, przyprawiającym o zawrót głowy prądem zdawały się tańczyć, uchylać przed sobą, okręcały się powolnie, statecznie, przytapiały nawzajem, ciągle pędząc naprzód w dól rzeki. Można było tak stać i patrzeć bez końca. Jerzy po chwili, kiedy rzeczywiście zakręciło mu się w głowie, podniósł oczy i powiódł spojrzeniem po twarzach milczących ludzi. — Po moście nie da rady przejść? — zapytał jednego z tutejszych. Tamten tylko spojrzał ponurym, bawolim okiem. ¦—- Po moście nie można— powiedział ktoś z tłumu. — Cały w wodzie? —pytała matka. — Nie. Nie w wodzie. 136 — No, to można spróbować. — Nie wolno. —- Dlaczego? — Strzelają! — Kto strzela? — A kto ich tam wie. Wojskowi. — Dlaczego strzelają? — Pyta pan i pyta, a sam pan strzelał — powiedział rozmówca z tłumu i cofnął się między ludzi. Jerzy nie rozumiał związku między tym, co posłyszał, i swoimi pytaniami. Wyglądał jednak na wpół wojskowo w zbieraninie żołnierskiego przyodziewku; taki dostał przy wyjściu ze szpitala. -r- Ale my musimy do Rozwadowa. Syn nie może tu zostać. Musi być w szpitalu. Przewoźnik wzruszył ramionami i znowu odwrócił się do wody. — Przechodzili my po moście, aż go wysadzili. — Kto wysadził? — Jacyś tacy. Kręcili się tu, kręcili się, aż wysadzili most. — A teraz wojskowi strzelają — odezwał się ten z wiosłem. Starszy przewoźnik popatrzył na niego ponuro, nasunął czapę na oczy i przepchał się między ludźmi. Skierował się do wsi. Zerwały się jakieś szepty i umilkły. Stali dalej bez ruchu. — Panie... — matka podeszła do przewoźnika z wio- 137 ^^JS ¦ ¦- i ? ?-' * su L3 ~- ra O r> ^-.^ O — ? I? ^r-? *\ -1 '^ S' 5" cc &? "## ^ ^ J^H. / 3 ¦ *¦< re n> 'S'. ? p n .&> • g «¦ ? ». g- L... pi — ? ? -*> 43 0 N- ? ?? q ? ? N ? ? -? », ? 3 K- Ł "> N S .4 LatsŁ:rs& -I?' IB JB ¦? ? ?? O-. słem. — Panie, synowi odetną nogę, jeżeli nie dostanie się zaraz do szpitala. Przewoźnik popatrzył bez słowa na matkę i na nurt. — Przecież zapłacimy. Ile pan zechce. — Łodzi nie zepchnie — odezwał się ktoś z tłumu. — Nie widzi pani, co się wyrabia? ¦— poparł go drugi. ¦—• Musimy się dostać do Rozwadowa. Nie rozumiecie? — A syn wojskowy? — spytał przewoźnik i popatrzył na czeski płaszcz Jerzego. Matka stropiła się. Nie wiedziała, co będzie polityczniej. Spodziewała się dalszego ciągu. —¦ Bo jak wojskowy, to dlaczego nie trzymają go w wojskowym szpitalu? — Zwolnili go. Zabieram go do domu — wyjaśniła, wiedząc, że brzmi to jeszcze bardziej podejrzanie niż pozostawienie pytania bez odpowiedzi. Przewoźnik powiódł po ludziach spojrzeniem triumfatora. •—¦ Lepiej go było zostawić — powiedział ktoś ironicznie