... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

- Nie chcesz, to nie pij. Lecz Rozencwał nie był wybredny, a może czekał tylko, aż zlew wypełni się wodą. Wsunął do niej pysk i dwoma długimi łykami łatwo osiągnął dno. Powtórzywszy tę czynność parokrotnie zerknął ciekawie w stronę, gdzie na blacie pysznił się bochenek chleba, pozostały z wczorajszej rozpusty. Grododzierżca pojął aluzję - wyciągnął chleb w stronę Rozencwała, z czego ten odciął od razu połowę. Żuł w zamyśleniu, dla lepszej oceny smaku przymknąwszy piękne oczy o niepokojących rzęsach. Omal nie odgryzając grododzierżcy dłoni w nadgarstku podjął drugą połówkę. Akurat kończył to zaimprowizowane śniadanie, gdy z głębi korytarza, dokąd można się było przedostać tylko pod końskim brzuchem, dobiegł cichy gwizd. Konisko zastrzygło uszami i momentalnie rozpoczęło wycofywanie. Zad jednak zablokowały mu ułożone pod ścianą korytarza paczki z archiwalnymi numerami gazety, o którą nie wiedzieć czemu nie pobili się czytelnicy pod kioskami, więc utknęło w drzwiach, usiłując zwróconymi w tył oczami dojrzeć przyczynę kłopotów. Psihuj jeszcze raz gwizdnął-świsnął, klepnął konia i wydał jakąś dyspozycję w swoim narzeczu. Koń skręcił tułowiem na tyle, na ile pozwalała wąska gardziel korytarza, a jego głowa z czupryną grzywy prawie dotknęła górnej framugi drzwi, nim znikła. Moment - i w kuchni zjawił się rycerz z Zelżynoru. - Witaj, panie, w ten piękny rześki poranek. Nie wspominałeś, że masz tu urocze małe źródełko. - Korzystajże, waszmość - zachęcił grododzierżca szerokim gestem. - Można tu nawet dokonać ablucji... to znaczy umyć się z grubsza. Psihuj był goły do pasa, jedynie w swych skórzanych spodniach i butach, jakby w ogóle nie zdejmował ich na noc. Smagły, dobrze umięśniony, raczej szczupły. Ścięgnisty, ocenił grododzierżca. Z odrazą pomyślał o własnych mięśniach ogarniętych atrofią i utopionych w zwałach sadła. Stosunkowo najbardziej imponująco przedstawiał się wśród nich mięsień piwny. - Zrobię herbaty - zaproponował. - Tego napoju, co piliśmy wczoraj nad ranem, jak już zabrakło piwa - dodał tonem wyjaśnienia. Minęło jednak dobre pół godziny, zanim zasiedli nad parującymi kubkami, ponieważ Psihuj próbował umyć olbrzymiego Rozencwała. Moczył obficie ręcznik zdjęty z haka i wycierał z troską końskie boki. Rozencwał poddawał się tym zabiegom cierpliwie, zamknąwszy z rozkoszy oczy. - Zmordowało się setnie konisko - mruczał Psihuj - nie co dzień zdarza się nam podawać tyły... A i cała wyprawa na darmo... rozpoznanie kiepskie... Nie dziwota to, skoro działamy na obcym terenie... - Coś powiedział? - zaniepokoił się grododzierżca. - Jaka wyprawa? - W nocy. - Psihuj nie przerywał operacji ręcznikiem. Z uwagą obejrzał Rozencwałowe kopyta, nożem oskrobał z nich błoto do kosza. - Byliśmy w nocy na wyprawie. Niedługo potem, jak Rozencwał cudem się odnalazł. Samiście nalegali. Nic nie pamiętacie? Grododzierżca zamierzał zaprzeczyć, ale coś mu nagle zaświtało. Człapanie końskich kopyt o mokry asfalt, trąbiące samochody, jakaś wiejska okolica ze wzgórzem, na którym stał jakby zamek... nie znają umiaru ci nowobogaccy. Wiry zamieci w huczącym od wystrzałów powietrzu. Na końcu wrażenie ogromnego pędu, kiedy gnali z wiatrem na wyścigi i ziemia pomieszana ze śniegiem pryskała spod nóg Rozencwała. - Gdzieśmy się wyprawiali? - Uwolnić księżniczkę Matyvildę. - Psihuj zakończył mycie, wykręcał ręcznik, który wyglądał jak ścierka. Elektryczny czajnik szczęknął termostatem. -1 to wyście, panie, parli do konfliktu. Ja chciałem posiedzieć w domu. Z niejasnych powodów Psihuj obnoszący się z nagim torsem przypominał grododzierżcy Indianina. Gdy się skupił, wiedział już nawet, jak Indianin miał na imię: Winnetou. A gdy się przebywa w towarzystwie Indianina, syna wodza, trzeba zadbać o odpowiednie zachowanie. Toteż grododzierżca powściągnął palącą ciekawość, która przystoi jedynie kobietom i dzieciom. Skoncentrował się na herbacie. - Wy nie jesteście, panie, żadnym grododzierżca - powiedział Psihuj ni stąd, ni zowąd. - Ano nie - przyznał zagadnięty. Czy wypada się przyznać, że właściwie jest Old Shatterhandem? - Nie chciałem prostować, skoroś tak uznał. Nic by to nie dało - westchnął. - Ale i ty nie powiedziałeś mi całej prawdy. Psihuj poruszył się niespokojnie. - No bo jakże? Mówiłeś, że kula odbiła ci się o ryngraf świętej Tekli, jeśli dobrze pamiętam. Powinien zostać ślad w miejscu uderzenia... jakiś siniak czy coś. Kule biją jednak z pewną siłą. Zwykle zabijają, jeśli w locie natkną się na człowieka. Rycerz odstawił herbatę i z zakłopotaniem przyjrzał się swojej gładkiej piersi, nie zeszpeconej żadną kontuzją. - Nie było żadnego ryngrafu, prawda? - poddał cicho grododzierżca. - Ano, nie. - W głosie potomka Psihujów wertynberskich zabrzmiała ulga. Z powrotem zajął się herbatą. - Zatem Zipas z Bogdanem Złotnikiem łgali? Nikt do ciebie nie strzelał? - A jakże. Strzelał. Jakiś młodzik dwakroć wygarnął z małego samopału. Mówiłem przecie. -1 nie trafił? - Tego nie można powiedzieć. Blisko było, więc trafił