... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

I jeszcze długo nie będzie. Życie skupiało się wokół pasa równikowego, gdzie pobudowano całą sieć osiedli, połączonych podziemnymi korytarzami. Istniały oczywiście drogi na zewnątrz, nawet bardzo dobre ale kto nie musiał, nie wychodził na powierzchnię. Drogi rozbudowywano jednak, w projektach były nawet autostrady. Robiono to ze względu na opinię publiczną - wszyscy chcieli, żeby Mars stał się drugą Ziemią. Potrzebne więc były ulice. No i powoli czwarta planeta układu słonecznego zaczęła się stawać drugą Ziemią. Tylko niestety zaczęło się to od najmniej chwalebnych przejawów człowieczeństwa. Od początku, jak tylko pojawili się tu ludzie, zaczęły się przestępstwa. Central City, który liczył obecnie ponad dwieście tysięcy mieszkańców, miał już dobrze zorganizowaną mafię, gangi młodzieżowe, kloszardów i prostytutki. Miał oczywiście i policję, SMC, w której J.J.Wiliams był od niedawna dyrektorem sekcji. Doszedł do tego stanowiska stosunkowo szybko, dzięki swej umiejętności adaptacji. Central City nie miał oczywiście nic wspólnego z Londynem, już ilość mieszkańców zdecydowanie zmieniała wymiary zadań policji. Ale przecież ludzie są wszędzie tacy sami i J.J. wiedział, jak należy z ludźmi rozmawiać. Zaczął od zapoznania się z układami wewnątrz SMC. Stwierdził kto kim rządzi, co nie zawsze odpowiada funkcjom i stanowiskom. Stwierdził, na kogo trzeba uważać i kto nie stanowi zagrożenia. Stwierdził wreszcie z zadowoleniem, że SMC nie było organizacją skautów, że na Marsie również dało się dobrze żyć, jeśli tylko potrafiło się dobrze sobie to życie zorganizować. Wiliams potrafił sobie organizować życie. Po trzech miesiącach powierzono mu ekipę sześciu ludzi, co wiązało się z odpowiednim podwyższeniem dochodów, po roku został kierownikiem w sekcji wschodniej. Mniej już pojawiał się w korytarzach Central City ale zdobył sobie szacunek i respekt zarówno podwładnych jak i półświatka. Wszyscy wiedzieli, że jeśli Wiliams pojawia się gdzieś, to lepiej jest się mieć na baczności. I lepiej nie zalegać ze zobowiązaniami, jakie się wobec niego miało. Poza pensją, którą wypłacało mu SMC dostawał teraz regularnie trybut od dwóch band, od przemytników alkoholu i od alfonsów rządzących światkiem prostytucji w Central City. Wszyscy o tym wiedzieli ale nikt nie reagował. Wszyscy, to znaczy nie tylko przestępcy, wiedzieli o tym jego szefowie, a nawet lokalna prasa. Tyle, że nikt nie ważył się o tym głośno mówić, bo J.J. Wiliams dbał o to, by wszystkich mieć w kieszeni. Po dwóch latach spędzonych na patrolach i w biurach SMC wiedział o pewnych ludziach więcej, niż jakakolwiek baza danych w jakimkolwiek komputerze. I to wystarczyło. Dziennikarzy też miał w kieszeni. Była jedna rzecz, na którą nigdy nie chciał przymknąć oczu. Narkotyki. Ponurość marsjańskiego życia pchała wielu ku alkoholizmowi. To uważał za normalne, w końcu nowoczesna medycyna potrafiła dokonywać cudów, i alkoholizm przestał być już tak naprawdę plagą. Narkotyki, to było co innego. Od półtora stulecia starano się znaleźć metody odzwyczajenia narkomanów od nałogu, i od stu pięćdziesięciu lat próby te kończyły się fiaskiem. Narkomani wciąż umierali od przedawkowania, a handlarze wciąż napychali sobie kieszenie brudnymi pieniędzmi. Tego Wiliams nie chciał zaakceptować. Gdy znalazł się na Marsie, handel narkotykami kwitł w najlepsze. Były to specyfiki produkowane w tamtejszych laboratoriach, tabletki lub płyny, które pozwalały na chwilę zapomnieć o ponurych, czerwonych krajobrazach, o małym, zimnym Słońcu i duszącym powietrzu. Czasami, rzadziej, była to heroina, którą imigranci przywozili z Ziemi. Oczywiście było to zabronione ale czy tak naprawdę kontrole przy odlocie mogły zatrzymać zdecydowanych na wszystko ludzi? Tym bardziej, że na Ziemi wszyscy wiedzieli, że heroina jest na Marsie najlepszą lokatą pieniędzy. Pracownicy SMC odpowiedzialni za zwalczanie przemytu siedzieli wszyscy w kieszeniach lokalnych dealerów. Oczywiście, gdy zorientowali się, że Wiliams nie żyje wyłącznie ze swej urzędniczej pensji, zaproponowali mu udziały. Ale pomylili się, sądząc, że dla byłego londyńskiego policjanta, żaden pieniądz nie śmierdzi. Pomylili się okrutnie, Wiliams wykorzystał ich aby po raz pierwszy w historii Central City zadać krwawy cios w lokalną mafię narkotykową. Doprowadził do likwidacji dwóch wielkich laboratoriów, które za subwencje z Ziemi produkowały amfetaminy, sex-extasy i inne mordercze świństwa. Przy okazji zrobił wszystko tak, aby jego koledzy, którzy maczali palce w brudnym handlu, zasilili krematoria Central City. Przy pomocy prasy zorganizował sobie następnie kampanię reklamową, w której przedstawiono go jako jedynego, nieprzekupnego, prawdziwego i doskonałego obrońcę prawa w Central City, co doprowadziło w kilka tygodni do mianowania go szefem sekcji. Po raz pierwszy był wtedy zadowolony z akcji, mającej na celu obronę prawa, tylko i wyłącznie ze względu na jej stronę moralną