... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Byłem w boju i wiem, jak to wygląda, brzmi i pachnie. To, co zdarzyło się tego dnia na Forum, nie było bitwą, raczej masakrą. Podczas masakry nie ma czasu myśleć o czymkolwiek poza ucieczką. Dopiero potem mogłem się zastanawiać, co właściwie zaszło. Niektórzy mówili, że atak klodian był spontaniczny, sprowokowany zasłyszanymi relacjami o tym, co mówią na zgromadzeniu Celiusz i Milo. Rozwścieczeni insynuacjami, że Klodiusz znienacka napadł na Milona, jego pogrążeni w żałobie zwolennicy postanowili pokazać słuchającemu tego tłumowi, jak naprawdę wygląda niespodziewana napaść. Inni twierdzili, że atak był zaplanowany, tak samo jak owa Klodiuszowa zasadzka, a jego ludzie tylko czekali na pojawienie się Milona i pierwsze publiczne zgromadzenie jego stronników, żeby się na nich rzucić. Zaplanowany czy nie, na pewno ten atak był dobrze przeprowadzony. Klodianie przybyli dobrze uzbrojeni. Nie próbowali ukrywać broni. Mieli przy sobie krótkie miecze, sztylety i pałki. Niektórzy nieśli torby kamieni, inni dzierżyli zapalone pochodnie. Zdawało się, że nadciągają ze wszystkich stron naraz. Tłum w panice zbił się w ciasne koło i z początku groźba stratowania przez swoich była równie duża jak niebezpieczeństwo zakłucia czy zatłuczenia na śmierć przez wrogów. Oczywiście pomimo obowiązującego zakazu noszenia broni w obrębie murów miejskich wielu uczestników komicjum było uzbrojonych lub miało zbrojną eskortę, a spora część (zwłaszcza ci, którzy należeli do stałego gangu Milona) była tak zaprawiona w ulicznych burdach, jak i klodianie, starcie więc nie było zupełnie jednostronną grą. Atakujący mieli jednak przewagę wynikającą z zaskoczenia i z otoczenia przeciwnika. Być może także przewagę liczebną – tak potem twierdzili ranni i poturbowani stronnicy Milona, choć wątpiłem, aby podczas walki ktokolwiek miał czas i ochotę liczyć głowy. Twierdzono też później, że siły atakujących składały się w dużej części z niewolników. Mówiono, że ludzie Klodiusza dysponowali teraz całymi legionami niewolników i wyzwoleńców, którzy winni im są lojalność ze względu na wprowadzone przezeń radykalne innowacje na ich korzyść. Oto, co stanowiło prawdziwą zbrodnię tego dnia, mówili ludzie Milona: dawni i obecni niewolnicy rozpędzili pokojowe publiczne zgromadzenie obywateli, zajmujące się sprawami wagi państwowej. Jak nisko upadła republika, skoro taki motłoch rządzi na ulicach? Ale, jak powiedziałem, wszystko to przyszło później. W tej chwili na Forum niepodzielnie rządziła panika. Obaj z Ekonem wyczuliśmy niebezpieczeństwo jednocześnie, choć nic jeszcze nie było widać. Ja sięgnąłem do jego ramienia, on do mojego. Jego niewolnicy otoczyli nas zwróconym na zewnątrz pierścieniem i chwycili za ukryte pod tunikami sztylety. Eko przycisnął usta do mego ucha i powiedział: – Cokolwiek się będzie działo, tato, trzymaj się blisko mnie! Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać. Ciała zbiły się w ciasne koło i były szarpane i popychane w różne strony, jak ogniwa kolczugi poddawane próbie wytrzymałości przez płatnerza. Uwięzienie w takim tłumie musi przypominać uczucie tonięcia w burzliwych wodach. Morze ludzkie jest jak zwarta, wijąca się masa, która ściska cię i gniecie tak samo jak ty, walcząc o przetrwanie. Hałas nieznośnie narastał. Zewsząd dobiegały krzyki, przekleństwa, jęki, nagłe przenikliwe wycia i gardłowe odgłosy duszenia. Tuż przy mnie znalazł się farbiarz ze swym niewolnikiem, wrzeszcząc na cały głos: „Wiedziałem, że tak będzie! Wiedziałem, że tak...!” Nagle niedaleko w zwartym tłumie otworzyła się wolna szczelina, jakby ktoś rozdarł spłacheć materii. Klodianie wdarli się do środka kręgu. Mężczyźni o dzikim wzroku i z uniesionymi sztyletami rzucili się w moim kierunku. Widziałem ich wykrzywione twarze i odsłonięte zęby, słyszałem dobywający się z ich gardeł niemal psi warkot. Eko i jego niewolnicy jakby się rozpłynęli. Ogarnięty paniką tłum był jak twardy, gruby mur za moimi plecami; prędzej mógłbym się wtopić w prawdziwy kamień niż w tę zwartą ciżbę. – Tamten! – krzyknął jeden z atakujących, wskazując przed siebie ostrzem sztyletu. – Brać bydlaka! Rzucił się prosto w moją stronę. Zebrałem się w sobie, walcząc z odruchem odwrócenia się do nich plecami. Zawsze sobie obiecywałem, że nie skończę jak jeden z tych trupów znajdowanych z ranami od noża w plecach. Wbiłem wzrok w szarżującego na czele zbira, starając się patrzeć mu w oczy, ale on jakby mnie nie widział, wpatrzony w coś za moimi plecami. Ominął mnie nagłym zwodem, a jego ściskany w wyciągniętej ręce sztylet świsnął mi o cal koło ucha. Jego kompani sunęli za nim, odpychając mnie na bok. Kątem oka ujrzałem błyski stali, gdy noże jeden po drugim wznosiły się w powietrze, niczym długoszyje żurawie gotujące się do lotu. Wcisnąłem się w uciekający tłum, usiłując się rozpłynąć w jego anonimowej masie i starając się tam nie patrzeć. Impuls był jednak silniejszy, odwróciłem więc po chwili głowę w tamtą stronę. Sztylety wznosiły się i opadały, wznosiły się i opadały. Inne wychodziły im na spotkanie