... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Tego, co się stało potem, nie widział również, a gdyby nawet widział, to na pewno nic by z tego nie zrozumiał: walka ninjokwe to nie taka sprawa, że może ją prześledzić oko dyletanta. Bardziej przypomina to taniec fruwających na wietrze liści. Starcie odbyło się w całkowitej, zupełnie nienaturalnej ciszy, przerywanej tylko odgłosami sięgających celu ciosów. Gdy barona po siedmiu czy ośmiu minutach wyszarpnięto z omdlenia za pomocą ohydnego zapachu soli trzeźwiących, wszystko już się skończyło. Wystarczyło, że otworzył oczy, a człowiek w czerni odsunął flakonik od jego twarzy i, nie odzywając się ani słowem, zniknął gdzieś. Baron leżał na czymś twardym i niewygodnym, i dopiero po kilku sekundach zrozumiał, że został przeniesiony pod same drzwi willi, gdzie teraz siedzi, opierając się plecami o stopnie ganku. Dokoła rzeczowo i absolutnie bezszelestnie snuły się ciemne postacie; dwie, trafiwszy akurat w plamę księżycowego światła, wlokły tłumok o charakterystycznym kształcie, z którego sterczały na zewnątrz miękkie buty. Gdzieś za plecami Tangorna toczyła się rozmowa dwóch mężczyzn - jeden miał wyraźny, śpiewny akcent mieszkańca Półwyspu. Baron, nie odwracając głowy, wsłuchał się w ich dialog. - Same trupy. Na jednego narzuciliśmy sieć, ale zdążył zażyć truciznę. - M-mm... Tak... Delikatnie mówiąc - szkoda. Dlaczegoście... - To byli chłopcy, że sam bym takich chciał. Mamy dwóch zabitych i jeszcze dwaj są ranni. Czegoś takiego nie pamiętam... - Kto? - Dhjango i Ritwa. - Dij-jabli... Sporządźcie raport. I żeby mi za pięć minut żadnych śladów tu nie było. - Tak jest. Zaszeleściły na trawie zbliżające się kroki i przed Tangornem pojawił się wysoki, szczupły mężczyzna, odziany w odróżnieniu od reszty w zwykłe cywilne ubranie. Jego twarz również zakrywał kaptur. - Jak się pan czuje, baronie? - Dziękuję, bywało gorzej. Czemu zawdzięczam... ? - Usiłowali pana przechwycić ludzie ze speckomanda Aragorna - należy sądzić, że w celu przesłuchania z likwidacją w końcowej fazie. Przeszkodziliśmy temu, ale na pańską wdzięczność, ze zrozumiałych względów, nie bardzo liczymy. - Aha! Wykorzystano mnie jako przynętę?! - Wymawiając słowo "przynęta" baron nagle zaczął się serdecznie śmiać, ale zaraz przestał, mrużąc oczy aż do bólu w tyle głowy. - Pańska służba to DSD? - Nie znam takiego skrótu, a i nie o skróty chodzi. Mam dla pana fatalną nowinę, baronie: jutro zostanie pan formalnie oskarżony o morderstwo. - Kogo zamordowałem? Członków gondorskiej rezydentury? - Ale tam! Obywatela Republiki Umbaru Algalego, którego otruł pan dzisiejszego wieczora w "Zielonej makreli". - Jasne... A dlaczego zostanę postawiony w stan oskarżenie dopiero jutro? - Dlatego, że moja firma z szeregu powodów nie jest zainteresowana pańskimi zeznaniami podczas śledztwa i procesu. Ma pan czas do jutrzejszego południa, by na zawsze zniknąć z Umbaru. Ale jeśli pan mimo wszystko pozostanie tu i znajdzie się w więzieniu, to proszę nie mieć mi tego za złe, ale będziemy musieli zagwarantować sobie pańskie milczenie innym sposobem... Jutro rano po Trakcie Chewelgarskim rusza karawana czcigodnego Kantaridisa, a w niej znajdzie się para wolnych bachtrianów. Służba graniczna na Przesmyku otrzyma portrety operacyjne z odpowiednim opóźnieniem. Czy wszystko jasne, baronie? - Wszystko, prócz jednego. Najprostszym wyjściem byłaby likwidacja mnie właśnie tu. Co was powstrzymuje? - Zawodowa solidarność. - Człowiek w kapturze uśmiechnął się. - A poza tym podobają mi się pańskie takato. W tym czasie ogród opustoszał: ludzie w czerni jeden po drugim bezdźwięcznie rozpłynęli się w mroku nocy, która wcześniej ich zrodziła. Człowiek w kapturze ruszył za nimi, ale zanim na zawsze zniknął w księżycowym cieniu między krzewami oleandrów, nagle odwrócił się i rzucił: - Aha, baronie, jeszcze jedna bezpłatna rada. Póki nie opuści pan Umbaru proszę "chodzić bezpiecznie". Prowadziłem pana dzisiaj przez cały dzień, od Długiej Grobli, i nie opuszcza mnie przeczucie, że pan wyczerpał już przeznaczony dla niego zapas powodzenia, i to do samego dna. Takie rzeczy się czuje... Nie żartuję, proszę mi wierzyć. Cóż, wygląda, że jego zapas powodzenia naprawdę się wyczerpał. Chociaż zależy z jakiej strony popatrzeć: przegrał dziś na sucho ze wszystkimi, z kim tylko mógł - i z elfami, i z ludźmi Aragorna, i z DSD - ale przy tym pozostał przy życiu... Nie, nie tak: nie został przy życiu, a pozostawiono go przy życiu, a to są różne rzeczy... A może wszystko to mu się wydawało? Ogród pusty, nie ma kogo zapytać, chyba że cykady opowiedzą. Wstał i poczuł, że uderzenie na pewno jego głowie się nie przyśniło: w czaszce z hałasem przelewał się ból zmieszany z mdłościami, wypełniając go aż po koniuszki uszu. Wsunął rękę do kieszeni w poszukiwaniu klucza i natknął się na ciepły metal mithrilowej kolczugi: nałożył ją już w banku, przewidując różne niespodzianki ze strony Elandara... Nie ma co - nieźle mu się przysłużyła... Ledwie trafił kluczem w dziurkę, gdy drzwi otworzyły się i stanął w nich zaspany lokaj - ogromny, flegmatyczny Haradrim Unkwa, zza ramienia którego wyglądała wystraszona Tina. Odsunąwszy służbę, baron wszedł do domu. Na spotkanie biegła już po schodach Elwiss, w biegu zapinając szlafrok: - Boże, co ci się stało? Jesteś ranny? - Wcale nie. Po prostu wypiłem trochę. - W tym momencie rzuciło nim tak, że musiał oprzeć się o ścianę. - Przechodziłem obok i pomyślałem sobie, że wstąpię, po staremu... - Kłamca... - Pociągnęła nosem, a jej ręce wymknęły się z szerokich rękawów szlafroka i owinęły, się dokoła jego szyi. - Panie, jak ja mam cię dosyć! * * * Leżeli obok siebie, dotykając się leciutko, a jego dłoń głaskała ją od ramienia do wygięcia biodra, lekko, jakby w obawie, że zetrze się księżycowe srebro z jej skóry. - Eli! - zdecydował się w końcu, a ona jakoś od razu poczuła, co zaraz zostanie powiedziane; wolno usiadła, owinęła rękami kolana i ułożyła na nich głowę