... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

…trzy głowy ma smok… zaklekotał widmowy chór pod jej czaszką, choć nikt nie poruszył ustami, a nieruchomego, błękitnego powietrza nie zmącił żaden oddech…matko smoków… dziecię burzy… Szepty przerodziły się w szaloną pieśń… trzy ognie musisz zapalić… jeden dla życia i jeden dla śmierci i jeden dla miłości… jej serce biło w jednym rytmie z tym, które unosiło się przed nią, sine i zgniłe… na trzech wierzchowcach musisz pojechać… na jednym do łoża i na jednym do strachu i na jednym do miłości… Zdała sobie sprawę, że głosy przybierają na sile. Wydawało się, że jej serce, a nawet oddech zwalniają… Trzy zdrady cię spotkają… jedna za krew i jedna za złoto i jedna z miłości… - Nie… - Jej głos był nie więcej niż szeptem, prawie tak samo słabym jak ich głosy. - Nie rozumiem - powtórzyła głośniej. Dlaczego tak trudno było tu mówić? - Pomóżcie mi. Pokażcie. …pomóżmy jej… zadrwiły szepty… pokażmy… W mroku zawirowały widma, obrazy barwy indygo. Viserys krzyczał, gdy płynne złoto spływało mu po policzkach i wypełniało usta. Wysoki lord o miedzianej skórze i srebrnozłotych włosach stał pod sztandarem z płonącym ogierem, a za plecami miał ogarnięte pożarem miasto. Rubiny tryskały niczym kropelki krwi z piersi umierającego księcia, który padł na kolana w wodzie i w ostatnim tchnieniu wypowiedział imię kobiety… matko smoków… córko śmierci… Czerwony miecz jarzył się blaskiem zachodzącego słońca w dłoni niebieskookiego króla, który nie rzucał cienia. Smok z płótna chwiał się na tyczkach pośród wiwatującego tłumu. Z dymiącej wieży wzbiła się do lotu wielka kamienna bestia ziejąca widmowym ogniem… matko smoków, zabójczyni kłamstw… Jej Srebrzysta truchtała po trawie w stronę mrocznego strumienia pod niebem jak morze gwiazd. Na dziobie statku stał trup. Oczy w martwej twarzy gorzały, a szare usta rozciągały się w smutnym uśmiechu. Ze szczeliny w lodowej ścianie wyrastał niebieski kwiat, który wypełniał powietrze słodyczą… matko smoków, oblubienico ognia… Wizje nadchodziły coraz szybciej, jedna po drugiej, aż wreszcie odniosła wrażenie, że samo powietrze ożyło. W namiocie wirowały i tańczyły cienie, bezkostne i straszliwe. Mała dziewczynka biegła boso w stronę wielkiego domu o czerwonych drzwiach. Mirri Maz Duur wrzeszczała w płomieniach, a z jej czoła wypadał smok. Srebrzysty koń ciągnął za sobą nagie, zakrwawione zwłoki mężczyzny. Przez trawę wyższą od wojownika biegł biały lew. Pod Matką Gór, z wielkiego jeziora wychodził szereg nagich staruch, które klękały przed nią, dygocząc z zimna, i pochylały siwe głowy. Dziesięć tysięcy niewolników unosiło okrwawione dłonie, gdy przemykała obok nich na Srebrzystej z szybkością wichru. - Matko! - krzyczeli. - Matko, matko! Wyciągali do niej ręce, dotykali jej, szarpali ją za płaszcz, za obrąbek sukni, stopę, nogę, pierś. Pragnęli jej, potrzebowali jej ognia, jej życia. Dany westchnęła i otworzyła ramiona, by się im oddać… Wtem wokół jej głowy załopotały czarne skrzydła, a powietrze barwy indygo przeszył wrzask furii. Wizje zniknęły nagle, brutalnie przerwane, i westchnienie Dany przeszło w krzyk grozy. Zewsząd otaczali ją nieśmiertelni, sini i zimni, szeptali i wyciągali ku niej ręce, ciągnęli, głaskali i szarpali jej ubranie, dotykali jej suchymi, zimnymi dłońmi, oplatali palce jej włosami. Siła odpłynęła z jej kończyn. Nie mogła się poruszyć. Nawet jej serce przestało bić. Poczuła na nagiej piersi dłoń, która skubała jej sutkę. Zęby odnalazły miękką skórę jej gardła. Jednego z oczu dotknęły usta, które lizały, ssały, gryzły… I nagle indygo przeszło w oranż, a szepty stały się krzykami. Serce waliło jej jak opętane, dłonie i usta zniknęły, jej skórę zalała fala ciepła i Dany zamrugała, oślepiona niespodziewanym żarem. Smok przycupnął nad nią, rozpościerając czarne skrzydła i rozszarpywał straszliwe ciemne serce, rozrzucając wokół strzępki gnijącego mięsa. Potem uderzył głową naprzód, a z jego otwartej paszczy trysnął ogień, jasny i gorący. Usłyszała wrzaski płonących nieśmiertelnych, ich wysokie, słabe głosy krzyczące w od dawna martwych językach. Ich ciało było jak kruszący się pergamin, a kości przypominały suche drewno nasączone łojem. Gdy trawiły ich płomienie, tańczyli, chwiali się na nogach, wili, wirowali i wysoko unosili płonące dłonie o palcach jasnych jak pochodnie. Dany podniosła się i przepchnęła między nimi. Byli tylko martwymi skorupami, lekkimi jak piórko, i padali od jej dotyku. Gdy dotarła do drzwi, płonął już cały pokój. - Drogon! - zawołała i pofrunął do niej przez ogień. Wyszła na zewnątrz i znalazła się w długim, krętym korytarzu, oświetlonym padającym zza jej pleców pomarańczowym blaskiem. Pobiegła przed siebie, szukając drzwi, po prawej stronie albo po lewej, jakichkolwiek drzwi. Nie znalazła jednak nic poza krętymi, kamiennymi ścianami oraz podłogą, która zdawała się wić powoli pod jej stopami, jakby chciała ją zbić z nóg. Nie pozwoliła na to. Przyśpieszyła jeszcze kroku, aż wreszcie ujrzała przed sobą wyjście, które przypominało otwarte usta. Gdy wypadła w słońce, potknęła się, oślepiona jaskrawym blaskiem