... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

- Są jeszcze dwie rzeczy dotyczące tych komórek rakowych, które powinny was zainteresować. W laboratorium żyją wiecznie. I brakuje im samokontroli. - Hmm... - mruknął Yossarian. - Powiedz mi, Teemer, czy komórka rakowa żyje tak samo długo jak zdrowa? - Komórka rakowa jest zdrowa - brzmiała odpowiedź, która nie spodobała się żadnemu z nas - jeśli za wyznacznik zdrowia uznać siłę, mobilność i zdolność do wzrostu i ekspansji. - Czy żyje tak samo długo jak normalna komórka? - Komórka rakowa jest sama w sobie normalna - brzmiała kolejna frustrująca odpowiedź. - I z biologicznego punktu widzenia nie ma powodu oczekiwać, by zachowywała się inaczej. Może żyć wiecznie... - Wiecznie? - W laboratorium żyje wiecznie, w przeciwieństwie do innych. Brakuje jej samokontroli i niepowstrzymanie się mnoży. Czy nie jest to przejaw zdrowia? Komórki rakowe migrują, kolonizują i rozprzestrzeniają się. Biologicznie rzecz biorąc, dlaczego mielibyśmy oczekiwać, że w świecie ożywionym nie powinny istnieć komórki bardziej agresywne od innych? - Hmm... - Biologia zawsze robi to, co musi. Nie wie, dlaczego to robi, i nic jej to nie obchodzi. Nie ma żadnego wyboru i w przeciwieństwie do nas nie szuka przyczyn. - Zajmuje się pan bardzo poważnymi problemami - stwierdziłem dwuznacznie. - Chciałabym, żeby dał sobie w końcu spokój - powiedziała jego żona. - To cała moja przyjemność. - Na twarzy Teemera pojawiło się coś, co mogło uchodzić za uśmiech. - Naświetlanie, zabiegi i chemioterapia to moja praca. Ale nie praca wpędza mnie w depresję. W depresję wpędza mnie depresja. - Chciałabym, żeby wrócił do domu - westchnęła pani Teemer. Jej mąż czuł się mile zaszczycony faktem, że koledzy z psychiatrii traktowali go serio: uważali, że jest szalony, ale nie przywiązywali do tego większej wagi. Spotkanie z Yossarianem przywołało z powrotem falę starych wojennych wspomnień, nawet tych, które były okropne i dotyczyły niebezpiecznych i ohydnych wydarzeń - jak choćby obraz konającego z zimna rannego Snowdena i rzygającego na własne spodnie, odrętwiałego Yossariana. Pamiętałem, jak kręciło mi się wtedy w głowie i mdlałem za każdym razem, gdy odzyskiwałem przytomność i widziałem kolejną rzecz, do której oglądania nie mogłem się zmusić: Yossariana tnącego bandaż, zgarniającego ciało do środka rany na udzie, zginającego się w kolejnym ataku torsji i okrywającego jedwabną płachtą spadochronu Snowdena - najpierw, żeby tak nie marzł, a potem w charakterze całunu. Przypomniałem sobie również wodowanie z Orrem i brakujące cylindry z dwutlenkiem węgla, wykorzystane do produkcji napojów gazowanych z lodami, które oficerowie w stołówkach Mila dostawali codziennie, a my tylko w niedziele. Podczas śledztwa wyszło na jaw, że logistycznie rzecz biorąc, możemy mieć albo kamizelki ratunkowe, albo napoje gazowane, w żadnym wypadku jedno i drugie. Głosowano za napojami, ponieważ więcej było takich, którzy chcieli pić napoje z lodami, niż tych, którzy mogli potrzebować kamizelek. Pamiętałem także tamto awaryjne lądowanie z Joem Głodomorem. Dostał medal za to, że przyprowadził samolot z powrotem i niepotrzebnie go rozbił. Medal dostał również Yossarian za powtórne podejście nad most w Ferrarze z McWattem, który siedząc za sterami powtarzał swoje: "Niech tam, do diabła!" Widząc, że skrzyżowane nitki w celowniku rozchodzą się i że nie trafi w cel, Yossarian nie zwolnił bomb. Tylko nasze samoloty miały szansę wykonać zadanie i na nas skoncentrował się cały ogień artylerii przeciwlotniczej. - Chyba będziemy musieli nalatywać ponownie? - usłyszałem głos McWatta w telefonie pokładowym, kiedy most pozostał nie naruszony. - Chyba tak - odparł Yossarian. - Wracamy? - zapytał McWatt. - Tak. - A niech tam, do diabła - zamruczał McWatt. Zawróciliśmy i rozwaliliśmy ten most, a potem zobaczyłem, jak Kraft, który był naszym drugim pilotem w Stanach, ginie w lecącym obok samolocie. Przypomniałem sobie również podskakującego na zakotwiczonej przy plaży tratwie Kida Sampsona, którego przeciął na pół samolot pilotowany przez McWatta. - A niech tam, do diabła - zamruczał McWatt do wieży kontrolnej, a potem zakołysał leniwie skrzydłami i rozbił się o górę. Najczęściej jednak miałem przed oczyma Howiego Snowdena, marznącego i wykrwawiającego się na śmierć zaledwie kilka stóp ode mnie. - Zaczyna mnie boleć! - krzyknął wtedy nagle i zobaczyłem, że cierpi. Aż do tego momentu nie wiedziałem o istnieniu bólu. A potem zobaczyłem śmierć. I od czasu tej misji modliłem się zawsze po wejściu do samolotu, chociaż nie wierzyłem w Boga i nie wierzyłem w modlitwę. W domu nikt nigdy nie interesował się zbytnio wojną, moją wojną, z wyjątkiem Michaela, który i tak nie potrafił dłużej skupić na niczym uwagi. Dla dziewczynek były to po prostu napuszone ględy. Michael słuchał przez minutę albo dwie, a potem zmieniał temat na bardziej osobisty. Jako tylny strzelec klęczałem odwrócony tyłem do kierunku lotu albo siedziałem na czymś w rodzaju rowerowego siodełka i Michael potrafił to sobie znakomicie wyobrazić - zapewniał mnie szybko - ponieważ miał rower z siodełkiem i jeździł nim na plażę, żeby przyglądać się falom i kąpiącym się ludziom. Czy siedząc odwrócony do tyłu mogłem patrzeć do przodu? To nie było wcale śmieszne, strofowały go dziewczynki. Michael uśmiechał się, tak jakby udał mu się żart