... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
- Musi pan pamiętać, że zdarzyło się to dość daleko stąd, w rezerwacie. Nie ma tam naszych urządzeń, więc nie będzie pan zmuszony nawet zbliżać się do miejsca wypadku. Poza tym zapewniliśmy naszym pracownikom maksymalne bezpieczeństwo: miejsca pracy nurków badane są sonarem, umieściliśmy nawet dla nurków klatki chroniące przed rekinami. Każdy z nich otrzymał broń. Zamknęliśmy wszystkie przejścia w barierze. To powinno skutecznie odstraszyć agresywnego delfina albo rekina. Przytaknąłem. - To dobrze, czuję się znacznie spokojniejszy - powiedziałem, gdy zbliżaliśmy się do jakiegoś zespołu budynków. - Później jeszcze o tym porozmawiamy - dodał. - To są biura. Teraz powinny być puste. Otworzył drzwi. Ujrzałem biurka, szafki, krzesła, maszyny biurowe - nic specjalnego. Poszliśmy do następnego budynku. - To jest nasze muzeum - powiedział. - Sam Baltrane postanowił otworzyć je dla gości. Pełno tu morskich eksponatów oraz kilka modeli używanego przez nas sprzętu. Przy drzwiach umieszczono makietę stacji. Widoczne były wszystkie jej podwodne urządzenia. Za makietą, na półkach znajdowały się ważniejsze jej części w większej skali, do których dołączono kilkuwierszowe opisy. Były tam również średniowieczne przedmioty: dwie latarnie, kilka sprzączek od pasów, parę monet. Pochodziły z liczącego setki lat statku, który spoczywał na dnie niedaleko stacji. Zainteresowały mnie różnych rozmiarów szkielety ryb, od najmniejszych do największych. Postanowiłem przy najbliższej okazji porównać dokładnie szczęki delfina i rekina. Na wydzielonym miejscu widniała cała seria minerałów Franka Cashela. Okazy były starannie przymocowane i opisane, od szkieletów ryb oddzielała je szyba. Nad minerałami wisiała trochę niezręczna, ale mimo to interesująca akwarela zatytułowana "Miami Skyline" i podpisana jego nazwiskiem. - To Frank maluje? Nieźle. - Nie, jego żona, Linda. Zaraz do niej pójdziemy - odparł dyrektor. - Powinna być obok. Prowadzi bibliotekę i zajmuje się całą naszą pracą biurową. Przeszliśmy do następnego pomieszczenia, do biblioteki. Linda Cashel siedziała za biurkiem i coś pisała. Wyglądała na dwadzieścia kilka lat. Miała długie, jasne włosy, spięte ozdobną spinką, niebieskie oczy i lekko zadarty nos. - Biblioteka jest do pańskiej dyspozycji - powiedziała po chwili. Rozejrzałem się wokół. - Mamy kopie dawnych wydawnictw naukowych. W ciągu doby mogę dostarczyć odbitki prac, których nie posiadamy. Tu mamy literaturę poważną, a tam rzeczy lżejsze. - Wskazała na półki przy oknie. - Tu są kasety z nagranymi głosami zwierząt morskich. Robimy te nagrania dla Narodowej Fundacji Nauki. Tam z kolei mamy nagrania muzyczne. Wszystko jest skatalogowane. Jeśli będzie pan sam coś pożyczał, bardzo proszę wpisać tu numer pozycji, swoje nazwisko i datę. - Wskazała rejestr leżący na biurku. - Jeśli będzie pan chciał trzymać coś dłużej niż tydzień, proszę mi o tym powiedzieć. Gdyby potrzebna była panu pinceta, w dolnej szufladzie jest skrzyneczka z narzędziami. Proszę tylko odłożyć ją na miejsce. To chyba wszystko. Czy ma pan jakieś pytanie? - Dużo pani maluje? - Och, widział pan mój obraz! Obawiam się, że to jest jedyne muzeum, w którym będzie znajdował się jakiś mój obraz. Teraz nic nie maluję. Wiem, że nie jestem dobra. - Podoba mi się pani obraz. Skrzywiła usta. - Gdy będę starsza i mądrzejsza oraz w innym miejscu, może znowu spróbuję. Nie chcę więcej malować wody i wybrzeży. Wyszliśmy. Barthelme dał mi resztę przedpołudnia na zagospodarowanie mego domku, w którym mieszkał poprzednio Michael Thorney. Zająłem się tym. Po lunchu dołączyłem do Deemsa i Cartera w magazynie na sprzęt. We trójkę szybko uporaliśmy się z pracą. Ponieważ do obiadu było jeszcze trochę czasu, popłynęliśmy do zatopionego statku. Wrak okrętu sprawiał tajemnicze wrażenie w świetle naszych latarek. Złamany maszt, kawałki pokładu, część burty - to wszystko, co pozostało z czyichś nadziei na udaną podróż. Ich ostatnim przeżyciem była zapewne burza lub błysk miecza, a potem już tylko nagły chłód. Obiad zjedliśmy w knajpie na Andros. Siedzieliśmy potem paląc i rozmawiając. Nie spotkałem dotąd Paula Yallonsa, z którym miałem od jutra pracować. Zapytałem o niego Deemsa. - Wielki chłop - odpowiedział. - Twojego wzrostu, dość przystojny. Trochę zamknięty w sobie. Dobrze nurkuje. On i Mikę włóczyli się po Karaibach w każdy weekend. Założę się, że ma dziewczynę na każdej wyspie. - Jak on sobie z tym wszystkim radzi? - Bardzo dobrze, jestem tego pewien. Jak już mówiłem, jest trochę zamknięty, nie okazuje zbytnio uczuć. Mikę był jego starym przyjacielem. - Jak sądzisz, co dopadło Mike'a? Wtrącił się Carter. - Jeden z tych cholernych delfinów. Nie powinniśmy zaczynać z nimi tej zabawy. Kiedyś jeden z nich podpłynął do mnie od dołu i o mało mnie nie wypatroszył. - One lubią się bawić - powiedział Deems. - Nie zamierzał ci zrobić krzywdy. - Myślę, że zamierzał. Ta ich gładka skóra przypomina mokry balon. Wstrętne! - Jesteś uprzedzony. Delfiny są przyjazne jak szczeniaki