... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

I dokąd zapchały? Ano nie dalej, jak do tej kapliczki, co za wioską stoi, bo tam je właśnie grasanci przydybali na środku traktu, z tym wózkiem durnym i dzieci kupą! Pół tuzina bachorów było, a tylko jeden wrócił. Cały, ale krwią na koszulinie umazany i ze strachu ledwie żywy. Do tej pory jak matkę jego wspomnieć, to się na całym ciele trząść zaczyna i ani słowa powiedzieć nie potrafi, co się tam wedle tej figury przydarzyło. Ale mnie się zdaje... Tutaj Babunia Jagódka całkiem straciła cierpliwość. - Znużonam - burknęła poirytowana, po czym wyszarpnęła kosturek z gęstego błota i energicznie ruszyła przez trzęsawisko, które niegdyś było wioskowym placem. Ku jej konsternacji Gronostaj nie dała się zrazić znaczącym pochrząkiwaniem i opryskliwym tonem. Poprawiła na ramionach bury łachman, służący jej za płaszcz, i podążyła za wiedźmą. - To ja was po drodze objaśnię - rzekła, a potem ufnie zacisnęła na dłoni wiedźmy drobne, szorstkie palce i poczłapały razem przez bagnisty dziedziniec. Babunia westchnęła ciężko, macając kosturkiem pomiędzy przegniłymi jesiennymi trawami w poszukiwaniu magicznej ścieżki. Miała nadzieję, że horda pijanych dezerterów nie odnalazła jej chatki i nie splądrowała doszczętnie obejścia. Albo, co gorsza, horda wygłodzonych wieśniaków. * * * Gronostaj leżała na posłaniu z baranich skór, wiercąc się i popiskując przez sen jak psiak. Nie ocknęła się, kiedy wiedźma o poranku zwlokła się z łóżka i wyszła na pokryte nocnym szronem podwórze. Grasanci nie zdołali odnaleźć sadyby Babuni, więc na płotku z porządnych sosnowych sztachet i brzozowych pieńków dorodny kogut o złotorudym ogonie i purpurowym grzebieniu darł się ile sił do wschodzącego słońca. Babunia skrzywiła się niechętnie. Łeb ją bolał niezmiernie i w uszach dzwoniło od znużenia, gdyż Gronostaj przypięła się niczym kleszcz do dzbana z nalewką, własnoręcznie przez wiedźmę syconą z malinowego miodu. Ladacznica wychłeptała cały trunek, wyrzekając przy tym ciągle i żaląc się tak głośno, że Babunia zaczęła rozważać nawet, czy nie lepiej przypadkiem zakląć ją w miłe, nieme gospodarskie bydlę. Wiedźma przeszła pomiędzy stadkiem nakrapianych kur, które dziobały ospale w ziemi, nieświadome pogromu, zgotowanego w wilżyńskiej wiosce ich krewniaczkom. Choć wiało już późnojesiennym chłodem, czarodziejska jabłonka wyciągała ku niej ciężkie od owocu gałęzie, więc zerwała jedno z jabłek, soczyste i rumiane. Przysiadła na cembrowinie studni, która odezwała się z głębiny przyjaznym dudnieniem, i dumała przez chwilę, smakując słodki, wonny miąższ. Potem otrzepała spódnicę, pogroziła pięścią dzikim gęsiom, przelatującym zgrabnym kluczem ponad jej siedliskiem, a na koniec chwyciła chruścianą miotłę, opartą o wrota stodoły, i zamaszystymi ruchami jęła zamiatać podwórze. - A jak posprzątać trzeba - mamrotała przy tym ze złością - to żadnego nie ma! Ani władyki, ani starosty, ani plebana. Nie, jak trwoga, to do wiedźmy! Nawet nie podniosła głowy, kiedy nietopyrki wyprysły z chaty przez uchylone okiennice i jak strzępki czarnej sadzy pofrunęły w kierunku lasu. Wydoiła krowę, pogadała ze starą sową, mieszkanką zrujnowanej obórki, niegdyś należącej do Szymka-świniopasa, starannie obejrzała wszystkie drzewka w sadzie, choć po prawdzie nie wierzyła, aby w Wilżyńskiej Dolinie znalazł się zając na tyle bezczelny, by obgryzać ich pieńki, i właśnie miała się zabrać do grabienia zeschłych liści, kiedy od strony drzew dało się słyszeć jękliwe zawodzenie. Baby schodziły się cały ranek, spędzane z najprzeróżniejszych leśnych zakamarków przez wiedźmie nietopyrki i ich puszczańskich pobratymców. Szły pojedynczo i w grupkach, przygięte pod ciężarem tobołków, kobiałek i chruścianych koszyków, z zasmarkanymi dzieciakami uczepionymi spódnic, albo z pojedynczą, przerażoną kozą na postronku. Przemykały się chyłkiem, klucząc pomiędzy drzewami sadu i czujnie popatrując wokół. Jednak im więcej ich było, tym bardziej nabierały odwagi i tym dotkliwszy stawał się rejwach na podwórzu. Niewiasty przysiadły pod płotem, okutane od chłodu w wielkie połatane płaszcze, spod których wystawały rąbki spłowiałych pasiastych spódnic. Tkwiły tam jak stado nastroszonych kokoszy, gdy zaś kolejna sąsiadka wychylała się spomiędzy porastającej krawędź lasu krzewiny, podrywały się wszystkie, łopocząc spódnicami. Witały się rozgłośnie, przeklinając grasantów i płaczliwie przepowiadając sobie imiona pomordowanych ziomków. Ku Babuni Jagódce, która w posępnym milczeniu przycinała nożykiem wybujałe różane pnącza, ledwie odważały się zerkać. Pozdrawiały ją tylko trwożliwie i z dala, ale w ich twarzach dawał się dostrzec niepewny ślad ulgi. Wiedźma wróciła. Znaczy się, rzeczy szły ku lepszemu. Do południa nazbierało się ich dobre trzy tuziny, nie licząc dzieciaków, kóz oraz drobnych wiejskich kundelków, które psim swędem zdołały się uchować w głuszy i teraz zbiegały się zewsząd ku zgromadzonym ludziom. Za nimi nieśmiało przywlokło się kilku niedobitków: najpierw stary Kulas ze szpotawą stopą, później głupawy, jąkający się Trzypion, a za nimi jeszcze z pół tuzina innych chłopów, zmizerniałych i wylękłych straszliwie, ale przecież żywych. Nagle z głębi kniei rozległy się głuche pokrzykiwania i łoskot gałęzi łamanych z ogromną siłą, jakby rozsierdzony odyniec przedzierał się ku nim poprzez gęstwinę. Baby poderwały się spod płota i rozpierzchły po obejściu w poszukiwaniu schronienia. Dzieciaki jęły ryczeć, kozy meczeć, a kury biegać pomiędzy strwożonym babińcem, gdacząc gromko dla dodania sobie animuszu. Jedna Babunia stała spokojnie z kozikiem w ręku, czekając leśnej potwory. I nie zdziwiła się nadmiernie, kiedy na podwórzec wypadła wreszcie zziajana i umorusana Kordelia. Kilka nietopyrków wirowało radośnie wokół jej głowy, bowiem, nawet kłusując przez zarośla, młynarzowa usiłowała osłaniać włosy przed potworami, które mogłyby się w nie podstępnie wkręcić. Może dlatego nie dostrzegła wiedźmy, tylko przemknęła obok niej z donośnym sapaniem, tratując grządkę cebuli i chruściany płotek chroniący warzywnik przed zachłannym ptactwem. Dopiero u studni zatrzymała się i, zadyszana, czerwona na gębie niczym indor, opadła na cembrowinę. - No, proszę! - sarknęła zgryźliwie Babunia