... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Z ponurą miną zaprowadził mnie w miejsce, z którego mogliśmy bezpiecznie zlustrować okolicę. Zobaczyliśmy ich na śnieżnej równinie: oddział około czterdziestu jeźdźców z plemienia Marsów, obozujący między nami a południową przełęczą. Harald powiedział, że zamienił się miejscami z jednym z wojów Seliga. Zrozumiałam teraz, co miał na myśli. Selig rozesłał jeźdźców po osadach, rozkazując Marsom strzec przejścia przez przełęcz. Popatrzyłam na Joscelina, na przekór wszystkiemu z nadzieją. – Nie mamy szans – powiedział ze smutkiem, kręcąc głową. – Jest ich zbyt wielu, są na otwartej przestrzeni, Fedro. Zabiją mnie. – Co więc zrobimy? Z niechęcią spojrzał mi w oczy, potem odwrócił się, patrząc na górskie szczyty piętrzące się nad nami. – Nie – powiedziałam. – Joscelinie, nie mogę. – Musimy – powiedział łagodnie. – Nie ma innego wyjścia. Na równinie pod nami Skaldowie rozpalili ogniska. Śpiewali i grali, pili, krzyczeli i rzucali się jeden na drugiego w walkach na niby, lecz mimo całej tej zabawy nie zapomnieli o wystawieniu posterunków. Najpewniej są wśród nich ludzie z osady Guntera, pomyślałam; ludzie, których znałam, którym podawałam miód. Słyszeliśmy Skaldów od czasu do czasu, ich krzyki niosły się w czystym, rzadkim powietrzu. Jeśli dotarły do nich wieści, co zrobiliśmy z wojami Seliga, zabiją nas bez mrugnięcia okiem. Nie mogliśmy przebić się przez nich, nie mogliśmy ich ominąć. Joscelin miał rację. Nie było innego wyjścia. Otuliłam się płaszczem z wilczej skóry i zadrżałam. – W takim razie ruszajmy. I niechaj Elua ma dla nas miłosierdzie. Nie będę opowiadać o każdym kroku tej niebezpiecznej podróży. Wystarczy powiedzieć, że przeżyliśmy. Joscelin zawrócił niedawno przebytą drogą, smagając biednego wierzchowca, i zjawił się w pomarańczowym blasku zachodzącego słońca. Zameldował, że znalazł szlak, kozią ścieżkę wijącą się wśród turni i niknącą z zasięgu wzroku. Odwróciliśmy się plecami do Skaldów i ruszyliśmy, by rozbić obóz głębiej na wzgórzach. Rozpaliliśmy maleńkie ognisko. Joscelin przez całą noc podsycał je gałązkami; przypuszczam, że mógłby je zmieścić w złączonych dłoniach. Utrzymało ciepło życia w naszych ciałach, choć ledwo ledwo. Rankiem rozpoczęliśmy wspinaczkę. W pewnym miejscu jazda stała się niemożliwa i musieliśmy wspinać się pieszo, prowadząc konie. Pierwszego dnia straciłam swojego wierzchowca. To było straszne i nie lubię o tym myśleć; spłoszył się, gdy spod jego kopyt zeszła niewielka lawina, stracił równowagę na grani i stoczył się w przepaść. Wraz z nim przepadła połowa zapasów, ale ja najbardziej żałowałam biednego stworzenia. – Mniejsza z tym – powiedział Joscelin, z trudem otwierając zmarznięte usta. Jego oczy wyrażały to, co czułam. – Prowiantu wystarczy nam na dwa dni, a jeśli nie przeżyjemy tak długo, strata nie będzie miała znaczenia. Szliśmy dalej, przerzuciwszy większość juków na kuca. Cieszyłam się, że jest ze mną, bo stąpał w górach pewniej niż wysokie konie. Wierzchowca Joscelina straciliśmy po drugiej stronie gór. Dotarliśmy na szczyt, gdzie powietrze było tak rzadkie, że nie mogliśmy napełnić nim płuc, ale kłuło jak ostre noże. W górach jest pięknie; tak mówią i przypuszczam, że to prawda. Jeśli nie opisałam piękna Kamaelinów, nie sądźcie, że z braku poezji w mojej duszy. Po prostu na każdym kroku walczyłam o życie, nie miałam sił na uniesienie głowy i podziwianie widoków. Dotarliśmy na szczyt i ruszyliśmy w dół. Schodzenie jest łatwiejsze od wchodzenia. I bardziej niebezpieczne. Koń złamał nogę w szczelinie przysypanej śniegiem. Joscelin musiał go dobić, co nie było ani trochę łatwiejsze niż w przypadku pierwszego. Tym razem podstawił garnek pod przeciętą żyłę. – Jeden z ludzi L’Enversa powiedział mi, że na pustyni Akadyjczycy przyrządzają herbatę z krwi – powiedział, nie patrząc na mnie. – Mogą przeżyć wiele dni, konie też, jeśli upuszcza się im jej niewiele. On i tak nie żyje, Fedro. Nie próbowałam z nim dyskutować; miał rację. Piliśmy herbatę z krwi. Przeżyliśmy drogę przez góry i zjechaliśmy do Kamlachu. Do prowincji zdradzieckiego diuka, Izydora d’Aiglemort, i Sprzymierzeńców. To byłby cud, gdybyśmy pokonali niepostrzeżenie pogranicze Terre d’Ange. Śpiewając o tej zimie, poeci – z których żaden nie postawił nogi w Kamaelinach, możecie być pewni – zwą ją Najsroższą. Przez całą zimę Skaldowie zapuszczali się na przełęcze, próbując przebić się na naszą stronę. Granica była dobrze patrolowana. Sprzymierzeńcy z Kamlachu znaleźli nas tej nocy. Zaniedbaliśmy ostrożności, to prawda, ciesząc się, że żyjemy. Obozowisko urządziliśmy w ustronnym miejscu i rozpaliliśmy niewielkie ognisko, ale na tych ziemiach, niewiele przyjaźniejszych od terytoriów Skaldów, równie dobrze moglibyśmy postawić latarnię morską i dawać sygnały. Znalazł nas niewielki oddział zwiadowców. Wyjechali z ciemności z cichym brzękiem uprzęży, blask ognia zamigotał na ich kolczugach. Joscelin z przekleństwem zerwał się na nogi, żeby zasypać śniegiem ognisko, ale było za późno; już nas otoczyli. Spodziewali się nas nie bardziej niż my ich, a nawet mniej, jak sądzę. Było ich około dwudziestu, wszyscy D’Angelinowie, patrzący na nas z konsternacją. Moje serce wypełniała radość przemieszana ze strachem, gdy spojrzałam niespokojnie na ich chorążego. Zobaczyłam płonący miecz na czarnym polu. Sprzymierzeńcy z Kamlachu. Na szczęście nie byli ludźmi d’Aiglemorta; Elua ulitował się nad nami. Pod sztandarem łopotał proporzec z górskim szczytem i świerkiem, srebrzystym na zielonym polu. Czyj to herb? – zastanawiałam się rozpaczliwie, przeszukując archiwa pamięci. Kątem oka zobaczyłam, że Joscelin składa kasjelicki ukłon, sięgając po sztylety. Z krzykiem rzuciłam się na niego i podcięłam mu kolana. Razem potoczyliśmy się po śniegu, podczas gdy Sprzymierzeńcy z Kamlachu wytrzeszczali oczy. Niezależnie komu służyli, nie chciałam, by po Kamlachu rozeszła się wieść o samotnej kobiecie i bracie kasjelicie wędrujących po bezdrożach. Jeden wystąpił do przodu, doświadczony wojownik w podniszczonej zbroi. – Kim jesteście? – zapytał ostro. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, jak musimy wyglądać, ogorzali od wiatru i śniegu, ubrani w skaldyjskie futra, sami w środku zimy, z jednym skaldyjskim kucem do towarzystwa. – Panie! – zawołałam, nakazując Joscelinowi zachowanie milczenia. – Wybacz, nie chcemy nikomu zrobić szkody! Czy weszliśmy tam, gdzie wchodzić nie należy? Opadł w siodle, uspokojony moim tonem i zdecydowanie d’Angelińskim akcentem. – Nie, dziewczyno, każdemu wolno tędy chodzić. Ale tak blisko granicy nie jest bezpiecznie. Kim jesteście i dokąd zmierzacie? A zatem tak łatwo się nie wykpimy, pomyślałam. Głośno przełknęłam ślinę i skłamałam bez zająknięcia: – Jestem Suria z Trefail, panie, a to mój kuzyn Jareth. – Zadrżałam, wcale nie udając strachu; porażka teraz, po wyrwaniu się Skaldom, była nie do pomyślenia. – Kilka dni temu nasza wioska została spalona przez Skaldów