... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

W ciągu ostatnich pięciu lat opublikowałem tylko cztery nowe opowieści o dwóch awanturnikach; w każdym z nich ledwo się wyrwali ze szponów Śmierci, która w Nehwonie zamieszkuje odludny, posępny zakątek zwany Krainą Cienia. Może dlatego, że 2 września 1969 r. zmarła moja żona Jonąuil. Jednakże ostatnie cztery miesiące były świadkami ich tryumfalnego powrotu w trzech opowiadaniach. Zaiste, nie ma to jak dwóch dziarskich, zżytych z sobą bohaterów, o czym pisałem już dwanaście lat temu. Z takimi pisarz nie zginie. Jeszcze jedna rzecz godna jest wspomnienia. Otóż nieprzypadkowo Fafryd i Kocur przeżywają wiele przygód na słonych wodach i w dużych miastach nad wielkimi zatokami. Najpierw zatoka Nowego Jorku, potem zatoka Santa Monica z pasem Wysp Santa Barbara, nadmorskie dzielnice Los Angeles, a teraz zatoka San Francisco. Zawsze mieszkałem w bliskości wielkiej wody (w Chicago było to oczywiście jezioro Michigan). Harry co najwyżej mieszkał nad rzekami: wprzódy nad Ohio, która w styczniu 1937 r. pamiętnie wylała i podtopiła rozległe tereny w Louisville (ledwie się uratował z powodzi), a dzisiaj w Wirginii Zachodniej nad rzeką West Fork, dopływem Monongaheli. I tak się składa, że zarówno Clarksburg, gdzie ma dom, jak i San Francisco to miasta położone na wzgórzach. San Francisco, wrzesień 1974 Minęły trzy lata i oto zakończyłem pracę nad dawno zapowiadanym zbiorem O krok od zguby, w którym zawarłem mikropo-wieść o Wyspie Szronu, nehwońskim odpowiedniku Islandii. Nigdy chyba nie byłem w tak bliskim kontakcie z Harrym Fischerem. Listy nagrywamy na taśmę magnetyczną i przesyłamy sobie kasety. Tydzień temu, po raz pierwszy od dziewięciu lat, spotkaliśmy się twarzą w twarz, w połowie drogi między naszymi skrajnie odległymi miejscami zamieszkania, aby poprowadzić seminaria z gier fabularnych o Lankmarze. Wymyślone przez nas w latach 30-tych, ostatnio zostały zaadaptowane na potrzeby nowoczesnych gier strategiczno-wojennych. San Francisco, 27 sierpnia, 1977 Od tłumacza Zapewne niejeden Czytelnik przyzwyczajony do nazewnictwa wprowadzonego w tłumaczeniach pierwszych przygód Fafryda i Szarego Kocura zdziwi się, widząc, jak to Fafhrd raptem przedzierzgnął się w Fafryda, Slevas w Slewiasza, a Vlana we Wlane. W powieści fantasy ważny jest pomysł, akcja, owszem, lecz nade wszystko klimat, a nazwy własne o trudnej do odszyfrowania wymowie w tym przypadku często są zgrzytem. "Fafhrd" jest cierniem dla polskiego oka i języka, stąd zdecydowałem siego niejako oswoić. Rozdarty tutaj między "Fa-ferdem" (bliższym oryginalnej wymowie) i "Fafrydem", zdecydowałem się na tego drugiego, wykorzystując podobieństwo do zadomowionych już na polskim gruncie Zygfrydów i Gotfrydów. KOBIETY ZE ŹNIEŹNEGO KLANU (THE KNOW WOMEN) W dniu zimowego przesilenia w Zimowym Zakątku kobiety ze Śnieżnego Klanu toczyły zimną wojnę z mężczyznami. Włóczyły się niby upiorzyce w swych najbielszych futrach, w małych grupkach, ledwie widoczne wśród śnieżnych połaci. Przeważnie milczały lub co najwyżej porozumiewały się z sykiem, jakby w gniewie. Szerokim łukiem omijały bożnicę, gdzie pnie drzew służyły za podpory, skórzane płachty udawały ściany, a nad wszystkim górował dach z sosnowego igliwia. Zbierały się w przestronnym, kopulastym szałasie kobiet, wysuniętym przed rzędy mniejszych mieszkalnych namiotów. Modły, złowróżbne zawodzenia i rozmaite cichsze obrzędy służyły im po to, żeby spętać mężów z Zimowego Zakątka a to bólem w kolanach, a to strzykaniem w krzyżach, a nawet tak paskudnym przeziębieniem, że człek nie nadążał wysmarkiwać nosa. W razie czego trzymały w odwodzie plagę męczącego kaszlu i gorączkowanie. Każdy mężczyzna, który za dnia nieopatrznie sam wychodził na dwór, rychło wpadał w zasadzkę, obrywał śniegowymi kulami i zbierał tęgie lanie - czy to skald, czy nawet krzepki myśliwy. A trzeba wiedzieć, że jeśli kobiety ze Śnieżnego Klanu miotają kulami, to nie robią tego dla żartu. Owszem, rzucały otwarcie, zza głowy, wszelako miały do tego szczególnie zaprawione mięśnie, ćwiczyły je bowiem przy rąbaniu drew, ścinaniu rosnących wysoko gałęzi i biciu w zwierzęce skóry, łącznie z arcytwardą skórą śnieżnego behemo-ta. Niejednokrotnie zmrażały swe pociski na kamień