... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Jest to próba przeniesienia westernu w realia powojennych Ziem Odzyskanych. Rzecz jest efektowna: opuszczone, wymarłe miasteczko, sprawiedliwy Henryk Koenig przeciwko bandzie szabrowników, wielka rozprawa rewolwerowa. Na moralitet filmowy aż nadto wiele, na literacki może jednak trochę za mało. Ale widać, że nie tylko o fabułę chodzi. Trochę niezdecydowana w zamierzeniach wydaje się duża, dwuczęściowa powieść Teatr Heroda: Przed wielką pauzą (1966), Opór (1967). Bohater części pierwszej, Bogdan-Bożek Burgen, w jakiejś mierze alter ego autora, staje się narratorem części drugiej, o wiele bardziej „gęstej”. Część pierwsza to okres tuż przedwojenny, pierwsza miłość bohatera, zwariowani „werjusteci” (wyznawcy „Prawdy i Sprawiedliwości”), typowe „Lehrjahre”. Druga to posępny i patetyczny obraz oblężenia Warszawy. Jest to i dowcipne, i wzniosłe, jest też zapewne przypowieścią, w sumie książka wielostronna i bogata, daleko już odchodząca od „stylu wydawnictw MON”. 229 Gdzieś zapewne w tym czasie dokonuje się w twórczości Hena ważny zwrot ku przeszłości. Najzupełnie nieoczekiwany. Jedną z wczesnych książek Józefa Hena była opowieść o Kostce Napierskim Płomień na Podhalu (1952), jednym ze świętych patronów słusznych tradycji minionego etapu. Ale teraz wygląda wszystko inaczej. Powstaje żywa powieść dla młodzieży Przypadki starościca Wolskiego (1976), ale przede wszystkim wielka powieść Crimen. Opowieść jarmarczna (1975), jedna z najciekawszych książek Hena. Rzecz dzieje się w początkach siedemnastego wieku. Tomasz Błudnicki, żołnierz Maryny Mniszchówny, wracając po ośmiu latach wojaczki stwierdza, że ktoś zabił jego ojca, i zaczyna poszukiwać mordercy. Okazuje się jednak, że to jego ojciec był krzywdzicielem, i to na wielką skalę, a morderca w istocie wymierzył sprawiedliwość. Więc sprawa względności, może nie dobra i zła, ale ludzkiego sądu. A wszystko to na szerokiej panoramie owych burzliwych czasów. I tu już jesteśmy blisko najświetniejszej książki Hena, nieoczekiwanej, bardzo odmiennej, a świadczącej, że to chyba nie powieść, ale esej był gatunkiem Henowi przyrodzonym. Lub inaczej, w głębi czasu czekał na Hena bohater, w którym się mógł przejrzeć najskuteczniej: Michel Montaigne. Pisarz zawsze pisze o sobie, jakim jest i jakim być chciałby. Dlatego możemy tytuł Ja, Michał z Montaigne (1978) rozumieć zarówno dosłownie, jak i przenośnie: czego Hen oczekiwałby po sobie, a pewnie i po swoich czytelnikach. Książka jest esejem-biografią znakomicie napisaną, od której wręcz nie sposób się oderwać. Że jest także apologią, to zrozumiałe, o ile Montaigne potrzebuje jeszcze apologetów. Streszczenie ani nawet wyłożenie problematyki sensu nie ma, zajmijmy się raczej bohaterem jako wzorem dla współczesnych. Przypominam, że z tym literatura współczesna ma kłopot ustawiczny: brakuje jej permanentnie ważnego i nienudnego wzoru osobowego, bohatera, do którego można by i warto by się przymierzyć. Bohaterowie współcześni, nie tylko polscy, wyjaśniają nam na ogół, jak i po co warto umierać, z życiem mają natomiast znacznie większe kłopoty. Albo też ich życie po prostu nic czytelnika nie obchodzi. Montaigne Hena jest więc bardzo warty uwagi jako postać niezależna, przede wszystkim w myśleniu, ale – na ile tylko można – i w działaniu. Sceptyk i stoik, człowiek umiaru, znający względność prawd i zawołań, jest urodzonym mediatorem. Jego postawa jest wprawdzie przedwczesna w epoce obłędnych wojen religijnych, ale w wieku dwudziestym też by trafił nie lepiej. A pewnie byłoby mu znacznie trudniej znaleźć taką wieżę, do której gwar świata przenika już nieco zgłuszony. Ale mimo wszystko, może to i dzisiaj jeszcze możliwe? Przesłanie Montaigne’a-Hena zostało dobrze odczytane. Książka doczekała się szybko drugiego wydania i przeróbki teatralnej. Można też bez cienia wątpliwości powiedzieć, że z dotychczasowego dorobku Hena jest książką najlepszą, najtrwalszą i najbardziej od rzeczywistości dwudziestowiecznej oderwaną. Jeszcze jedna baśń, a baśnie lubimy ogromnie. Równocześnie powstają inne książki